Białostocki aptekarz przeniósł teraz walkę do sądu. Nie tylko nie ma zamiaru płacić 118 tysięcy złotych, które żąda NFZ. Domaga się też zwrotu 26 tysięcy, które już potrącono z refundacji leków. Tyle wystarczyło, by jego apteka zbankrutowała.
Jak do tego doszło? NFZ skontrolował jego aptekę i zakwestionował ponad 300 recept. Znalazł na nich drobne błędy. Na przykład na jednej z recept nie było określonego sposobu dawkowania leku, a jedynie liczba opakowań. Tymczasem bez podania dziennej dawki nie można określić, czy lek nie będzie brany dłużej niż przepisowe trzy miesiące. Tylko tyle leku może być na jednej recepcie.
Co miał więc zrobić Polecki? Powinien był odesłać chorego do lekarza, by ten poprawił błędy. Ale farmaceuta podkreśla, że zakwestionowane recepty przynosili głównie starsi, ciężko schorowani ludzie. I nie miał sumienia ich ganiać do lekarza i z powrotem.
"Czy kontroler powinien trzymać się tylko własnej interpretacji przepisu, czy rozważyć kontekst lekarski i społeczny?" - zastanawia się w "Gazecie Współczesnej" prof. Krzysztof Zwierz z Uniwersytetu Medycznego w Białymstoku. Narodowy Fundusz Zdrowia ma na tak postawione pytanie prostą odpowiedź: liczy się przepis i recepta musi być idealnie wypisana.
Tymczasem wyrok sądu w Białymstoku może być nie tylko przełomowy dla farmaceutów, ale może też pomóc pacjentom. Jest szansa, że nie będą już tracić czasu i nerwów przez błędy na receptach.