"W jaki sposób zostałam porwana, przez kogo?" - denerwuje się w rozmowie z dziennikiem.pl Adrianna Biedrzyńska. "Sama właśnie dowiedziałam się o tym. Zadzwonię do prokuratury i sprawdzę, o co chodzi. I jeszcze zadzwonię na policję" - kończy aktorka.

Ale według policji Biedrzyńska sama zawiadomiła ich o porwaniu. Dziennik.pl usłyszał na częstochowskiej komendzie, że gwiazda polskiego kina podstępem została zwabiona do domku letniskowego w Złotym Potoku. 50-letni porywacz, Andrzej G., zaproponował aktorce, by zasiadła w jury fikcyjnego konkursu recytatorskiego. Potem zawiózł Biedrzyńską do Złotego Potoku.

Reklama

"Tłumaczył, że tam czeka na nią główny organizator konkursu" - mówi dziennikowi.pl nadkom. Joanna Lazar z częstochowskiej policji. Gdy tylko aktorka weszła do domku, Andrzej G. zamknął wszystkie okna i drzwi. I wyznał jej, że od wielu lat jest jej gorącym wielbicielem. Wtedy powiało grozą. Aktorka zdała sobie sprawę, że jest w wielkim niebezpieczeństwo. Psychopatyczny fan mógł z nią zrobić wszystko.

Biedrzyńska nie straciła jednak zimnej krwi. Porywacz przez cały czas mówił, jak ją podziwia, a ona przekonywała go, by ją wypuścił. Zrobił to, ale dopiero po siedmiu godzinach.

Wtedy aktorka od razu pobiegła na policję i opowiedziała o porwaniu. Za jej uwięzienie Andrzejowi G. grozi pięć lat więzienia.

Reklama