Ewa Kołodziej kandydowała z Katowic. W poprzednich wyborach w szkole, w której sama głosowała, otrzymała 613 głosów. W tym roku - jak wynika z protokołu komisji wyborczej - nikt nie zakreślił krzyżyka przy jej nazwisku. Tymczasem odchodząca z Sejmu posłanka PO twierdzi, że to niemożliwe.
Trudno mi w to uwierzyć. Przecież ja sama głosowałam na siebie! Wiem, że poparli mnie również rodzina, sąsiedzi. Mam oświadczenia osób, które głosowały na mnie - oburza się Kołodziej w rozmowie z "Super Expressem". Dlatego złożyła w tej sprawie protest do Sądu Najwyższego. Twierdzi, że ukradziono jej przynajmniej kilkadziesiąt głosów. Na poparcie swoich słów przedstawia złożone w sądzie oświadczenie członka komisji wyborczej, który stwierdza, że "kandydat do Sejmu Ewa Kołodziej otrzymała największą liczbę głosów, tj. 68". Tymczasem wynik finalny po podliczeniu wszystkich kart do głosowania wyniósł: . Dlaczego? Członek komisji twierdzi, że "nie potrafi wskazać przyczyn".