Nielegalne graffiti na pociągach, autobusach czy tramwajach jest stałym elementem krajobrazu. Sprawców trudno złapać, na zmywanie rzadko kiedy starcza czasu, pieniędzy lub jednego i drugiego. Pomalowany pociąg to symbol: albo przejęcia przestrzeni, wolności artystycznej, niezgody na brud i obskurność (w przypadku gdy graffiti bardziej zdobi zdezelowany skład), albo bezmyślności, głupoty i chamstwa (gdy bazgroły pojawiają się na pachnących nowością pociągach czy tramwajach). Najczęściej jest to jednak symbol bezradności państwa, w którym nikt nie jest w stanie ochronić mienia publicznego i nawet tego nie ukrywa. Patrząc na kolejny pomazany wagon, mur czy elewację, widzimy drwinę sprawców i niemoc służb, na którą niby się nie zgadzamy, ale z którą nauczyliśmy się żyć.
Łańcuch był zbyt krótki
Kiedy w pierwszą wrześniową noc pracownik Tramwajów Warszawskich złapał jednego z dwóch mężczyzn, którzy wdarli się ze sprayami na teren zajezdni, i kazał mu zmyć wszystko, co tamten namalował, w oczach opinii publicznej stał się nieomal bohaterem. I nie zmącił tej oceny fakt, że na czas naprawiania szkód przykuł sprawcę łańcuchem do tramwaju. Władze spółki Tramwaje Warszawskie rozważały nawet dyscyplinarkę dla swojego pracownika (skończyło się na upomnieniu): w końcu było to nie tylko bezprawne pozbawienie wolności innej osoby, lecz także naruszenie jej godności osobistej. Kiedy na te aspekty zwrócił uwagę Piotr Sobota z biura Rzecznika Praw Obywatelskich, na internetowych forach poradzono mu "by walnął się deską w głowę", cytując najłagodniejszy wpis.
Dla większości komentujących tramwajarz był bohaterem, powinien dostać pochwałę, nagrodę, a nawet medal. Pojawiały się pomysły, by w razie ukarania pracownika zorganizować zbiórkę pieniędzy na jego rzecz lub publikować "dane »prezesika« lub »dyrektorka«, który podejmie decyzję o ukaraniu tego pracownika". A co ze sprawcą? Zdaniem komentujących powinno mu się połamać ręce, deportować (bo był to obywatel Ukrainy), poganiać pejczem, skuć facjatę, przestrzelić nadgarstki, przykuć do głównej arterii miasta, wysłać do łagru.
W tej narracji argumenty podnoszone przez RPO nie mają siły przebicia. Jakie przepisy, ustawy czy konwencje? Skoro była wina, to musi być i kara. – Żyjemy w społeczeństwie ryzyka. Niestabilność i brak poczucia bezpieczeństwa zwiększają pragnienia ludzi, by funkcjonował ład i porządek idealny. Coś, co nadaje strukturę temu chaosowi. I nagle mamy sprawę tramwajarza, którego zachowanie jest wprowadzeniem pierwotnego porządku, sprawiedliwości i naturalnego ładu polegającego na tym, że jak ktoś coś złego zrobił, to spotkała go z tego powodu przykra reperkusja – mówi dr Marcin Zarzecki, socjolog i antropolog z Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie.
Duże znaczenie dla akceptacji wymierzania sprawiedliwości na własną rękę ma sprawność instytucji do tego powołanych. I nie chodzi wyłącznie o policję, której zadaniem jest takich sprawców złapać, lecz o cały wymiar sprawiedliwości. A to policja nie jest w stanie złapać złodzieja, a prokuratura nie może zebrać wystarczająco silnych dowodów, by można było wnieść do sądu akt oskarżenia. A to sądy nie są w stanie przeprowadzić szybko rzetelnego postępowania i wydać wyroku albo wreszcie nie udaje się doprowadzić skazanego do zakładu karnego czy wyegzekwować od niego grzywny, prac społecznych czy właśnie naprawienia szkody.
- W każdym systemie demokratycznym w przypadku spraw związanych z codziennością system wydaje się niewydolny. Więc najprościej samemu przeprowadzić całą procedurę: od orzeczenia wyroku po wykonanie kary. Czyli jeżeli ktoś skrzywdził bliskiego, to bierzemy kolegów i dajemy mu łupnia. Oddajemy sprawiedliwość. A sąd zawsze będzie chciał świadków albo dociekał, czy ten nasz bliski jednak nie sprowokował sprawcy. Wszystko będzie się ciągnęło latami i nie wiadomo, z jakim wynikiem. Może go uniewinnią albo dadzą zbyt łagodną karę? A może się okaże, że ten nasz pociotek owszem został pobity, ale to dlatego, że temu sprawcy coś ukradł albo przyprawił rogi? Przy samosądach nie ma tego rodzaju dylematów – tłumaczy dr Zarzecki.
– Anglosasi mówią, że sprawiedliwość przesadnie odłożona w czasie przestaje być sprawiedliwością – podkreśla Jerzy Zajadło, profesor Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Gdańskiego. Reakcja karna na naruszenie prawa musi więc być szybka. Jeśli nastolatkowi, który ma do dyspozycji tylko kieszonkowe, zostanie skradziona komórka, a wyrok zapadnie, gdy poszkodowany dorósł i już pracuje, wówczas naprawienie szkody poniesionej przed laty nie ma aż takiego znaczenia. Wysiłek wymiaru sprawiedliwości powinien zmierzać nie tyle ku temu, by sprawca został ukarany, ile by krzywda okradzionego została naprawiona wtedy, gdy on tego najbardziej potrzebuje.
Kazik Staszewski, wokalista zespołu Kult, znany ze swojej nieprzejednanej postawy wobec fonograficznych piratów, sam kiedyś wpadł na kradzieży w sklepie płytowym. Na szczęście dla niego rzecz miała miejsce w
Anglii, więc jednego dnia go złapali i przesłuchali, a następnego zapadł wyrok. To – jak sam przyznawał – oduczyło go
kradzieży na całe życie. Gdyby rzecz miała miejsce w
Polsce, postępowanie ciągnęłoby się niemiłosiernie z dużym prawdopodobieństwem, że zostanie umorzone z powodu niskiej szkodliwości czynu. Ewentualnie zapadłby wyrok w zawieszeniu. Ilu sprawców w podobnych wypadkach przestanie kraść, a ilu zyska poczucie bezkarności?
Brać sprawy we własne ręce
Indolencja
wymiaru sprawiedliwości nie usprawiedliwia samosądów. –
Prawo jest tutaj jednoznaczne. To jest bezprawna przemoc. Iniuria non excusat iniuriam, czyli bezprawie nie usprawiedliwia bezprawia. Natomiast tego typu reakcje, mające cechy samosądów, zawsze mogły liczyć na populistyczny poklask. Takie zachowania są naturalne w społeczeństwach, w których kultura prawna jest na niskim poziomie. U nas tak właśnie jest – diagnozuje prof. Zajadło. Poza tym, jak twierdzi,
słabość instytucji czy niskie zaufanie do nich to tylko jedna z przyczyn takiego stanu rzeczy.
– Ludzie biorą sprawy w swoje ręce w imię elementarnej sprawiedliwości, kiedy budzi się w nich poczucie, że prawo jest niesprawiedliwe, a procedury bezduszne. Mam wrażenie, że obecnie jeszcze się takie emocje rozbudza i wzmacnia. Izby ludowe w Sądzie Najwyższym albo postulowany przez prof. Królikowskiego nadzwyczajny środek odwoławczy w sytuacji, kiedy wyrok będzie rażąco naruszał poczucie sprawiedliwości w społeczeństwie. To jest niebezpieczna droga, ponieważ bardzo rozmywa prawo. A im bardziej jest ono nieprecyzyjne, tym mniej dla niego szacunku, co z kolei powoduje, że tego typu racje mają jeszcze większy poklask. I koło się zamyka – mówi prof. Zajadło.
W nowej ustawie o prokuraturze ma się znaleźć przepis mówiący, że prokurator, który przekroczył swoje uprawnienia w sposób sprzeczny z prawem, ale zrobił to w przekonaniu, że działa w interesie społecznym, pozostanie bezkarny. – To jest strasznie niebezpieczne, ponieważ "działanie w interesie publicznym" jest tak samo niedookreślonym pojęciem jak "naturalne poczucie sprawiedliwości". W zasadzie każde złamanie prawa przez prokuratora będzie można usprawiedliwić wyższym "interesem publicznym". Owszem, tego typu klauzule generalne są konieczne w prawie, bo otwierają system prawny na inne systemy normatywne, np. na moralność, obyczajowość. Ale jednocześnie nie może być ich za dużo, bo z jednej strony powodują, że prawo jest giętkie i rozmydlone, a z drugiej wprowadzają doń element arbitralności – tłumaczy prof. Zajadło.
Przy samosądach dochodzi nie tylko do błyskawicznego ustalenia winy na podstawie subiektywnych przesłanek, lecz także do określenia sposobu wymierzenia kary. Tramwajarz z mokotowskiej zajezdni do pewnego momentu działał w sposób modelowy. Złapał sprawcę na gorącym uczynku, więc nie było problemu z ustaleniem winnego. Wezwał policję, ale nie wnioskował o ukaranie, ponieważ wcześniej dogadał się ze złapanym mężczyzną, że jeśli ten zmyje graffiti, obędzie się bez składania zawiadomienia. Nie została więc uruchomiona cała machina wymiaru sprawiedliwości (policja, sądy), a zarazem najbardziej pożądany w tym przypadku skutek, czyli naprawienie szkody, został osiągnięty. Gdyby tylko pracownikowi chciało się pilnować wandala, zamiast przypinać go łańcuchem, wszystko odbyłoby się zgodnie z prawem.
Ale co by się stało, gdyby na miejscu tego pracownika był inny, który uznałby, że samo umycie tramwaju nie jest sprawiedliwą karą? Że w ramach prewencji należałoby wandalowi porachować porządnie kości? Czy taki "szeryf" też byłby bohaterem internetu? Na pewno mógłby liczyć na zrozumienie.
Dwa lata temu "Gazeta Wrocławska" informowała o samosądzie dokonanym na nieudolnym złodzieju, który wraz ze swoim kompanem chciał ukraść BMW z warsztatu. Jako że trudno uciekać autem, z którego wyjęto skrzynię biegów, sprawca został złapany przez pracowników warsztatu (koledze udało się uciec). Mechanicy nie wezwali jednak policji, tylko przez całą noc przeprowadzali "przesłuchanie", próbując torturami wymusić na złodzieju wskazanie wspólnika. Mężczyzna został związany, bity m.in. młotkiem, przypalany lutownicą, straszony wiatrówką. Samozwańczy stróże prawa sprawdzali nawet w sieci, jak przeprowadzać tortury i skutecznie wymusić zeznania.
Podczas procesu wyszło na jaw, że uważali, iż policja i tak nic nie zrobi. Wcześniejsze doświadczenia nie pozwalały im na wiarę w skuteczność organów ścigania. Jeden z oskarżonych opisywał włamanie do warsztatu sprzed kilku lat. Łupem złodziei padły gotówka i sprzęt o wartości ok. 70 tys. zł. Badający miejsce przestępstwa policjanci mieli stwierdzić, że nie ma szans nawet na pobranie odcisków palców z rozbitej szyby. Trzy tygodnie później do warsztatu przyszła decyzja o umorzeniu sprawy.
Nieskuteczność państwa w ściganiu jednego przestępstwa doprowadziła pośrednio do kolejnego, o wiele bardziej brutalnego. A jednak pod relacją z procesu oskarżonych mechaników większość komentujących usprawiedliwiała torturowanie człowieka. Bo to przecież "zdegenerowany złodziej", bo "święte prawo własności", bo winny jest nieudolny wymiar sprawiedliwości, a wtedy „obywatele mają w pełni uzasadniony obowiązek wymierzenia kary dla złodzieja". "Każdy, kto sięga po cudzą własność, musi liczyć się z tym, że może się spotkać z oporem i atakiem. Złodziej nigdy, przenigdy nie może stać się osobą pokrzywdzoną, już z zasady. I takie powinno być prawo! Tylko wtedy życie w społeczeństwie ma sens – pisała internautka o nicku Wrocławianka.
– O ile jesteśmy w stanie zrozumieć albo przynajmniej dostrzec nutę rozczarowania działaniem całej tej machiny, jaką jest wymiar sprawiedliwości, to czymś uderzającym jest zupełny brak proporcji pomiędzy złamaniem prawa a reakcją na nie. Bo jeśli wobec osoby, która narusza własność, stosuje się tak brutalny odwet, to mamy ewidentny problem z proporcjonalnością. Przecież jeśli ktoś przypala innego człowieka lutownicą, to są tortury – mówi prof. Ireneusz C. Kamiński, prawnik i socjolog z Instytutu Nauk Prawnych Polskiej Akademii Nauk. – Na szczęście takich drastycznych przypadków samosądów czy linczów nie jest zbyt wiele. Jednak powstaje pytanie nie tylko, czemu ludzie dopuszczają się tego rodzaju aktów, ale dlaczego inni tak łatwo to akceptują – dodaje prawnik.
Można się zastanawiać, czy jest to efekt swoistego fetyszyzowania prawa własności, jednak – jak wskazuje prof. Kamiński – kradzież przez wieki była karana bardzo brutalnie. W niektórych kulturach nadal tak jest. Dłonie obcinane są m.in. w Arabii Saudyjskiej, Nigerii, Jemenie, Sudanie czy Somalii. W 2008 r. w Iranie sprawcom rozboju odcięto prawe dłonie i lewe stopy.
– Jesteśmy skłonni bronić swojej własności w sposób nieproporcjonalny. Traktujemy kradzież jako naruszenie pewnego kanonu zachowań, który usprawiedliwia naszą brutalność. Pamiętając o takiej cesze ludzkiej, należałoby się zastanowić, jak takie zapędy poskramiać. A to jest możliwe poprzez sprawne działanie instytucji, które są uprawnione do reagowania. I to reagowania w sposób cywilizowany. Niestety, im bardziej niewydajne sądy, im słabiej działająca policja, tym większa przestrzeń do wkraczania z takimi oddolnymi działaniami "naprawczymi” – dodaje prof. Kamiński.
Taksówkarz musi ochłonąć
Spora część społeczeństwa, może nie do końca świadomie, neguje nie tylko sposób działania wymiaru sprawiedliwości, ale samą istotę podstawowych instytucji prawa. W szczególności karnego. Bez różnego rodzaju gwarancji procesowych człowiek w starciu z aparatem państwa nie ma żadnych szans. Najważniejszą zasadą jest domniemanie niewinności, które sprawia, że to państwo musi udowodnić winę oskarżonemu, a nie on ma dowodzić, że nie popełnił przestępstwa. – Takie reguły w prawie karnym obowiązują od ok. 200 lat, a mimo wszystko mam wrażenie, że społeczeństwo nie do końca je rozumie. Mam świadomość, że zestawienie owych reguł z tym, czego społeczeństwo oczekuje, znacząco od siebie odbiega. Zbiorowość oczekuje przede wszystkim ukarania sprawcy. Gwarancje procesowe jawią się jako coś, co tylko niepotrzebnie ten proces spowalnia. Dla opinii publicznej nie ma domniemania niewinności, lecz przeciwnie. Obowiązuje domniemanie winy – podkreśla prof. Kamiński.
A jeśli tak, to trudno zrozumieć, że sąd nie wydaje wyroku skazującego, bo nie ma stuprocentowej pewności, że oskarżony jest winny. W końcu jak ktoś był oskarżony, to i na pewno winny. Jesteśmy w stanie wspaniałomyślnie przyznać prawo do rzetelnego procesu, ale uznamy, że był to uczciwy proces, jeśli wyrok zapadnie po naszej myśli. Najlepiej surowy. Prawa człowieka, owszem, są dla nas, nie dla przestępców. Albo oskarżonych o przestępstwo.
Jak to zmienić? – Trzeba pokazywać błędy wymiaru sprawiedliwości polegające na niesłusznych skazaniach. Sprawy, w których my jako opinia publiczna zbyt pochopnie wydaliśmy wyrok, a prawda okazała się całkiem inna. Obawiam się jednak, że dopóki ktoś sam nie stanie przed sądem lub zostanie niesłusznie oskarżony, nie doceni przepisów, które dają mu rzeczywiste, a nie iluzoryczne prawo do obrony – konstatuje prof. Kamiński. Prawnik obawia się, że atmosfera coraz bardziej sprzyja samosądom, bo państwo daje na to przyzwolenie. – Wyraźne bądź dorozumiane. Narracja, w której dyskredytuje się instytucje, atakuje sądy jako słabe i niesprawiedliwe... To stwarza pewien klimat odczuwanego przyzwolenia. Jeżeli nie działa coś, co jest częścią państwa, to puszczamy oko do tych, którzy w tę lukę wchodzą – precyzuje.
Prof. Zajadło wskazuje, że bardzo niebezpieczne są np. wszystkie pomysły związane z rozszerzeniem granic obrony koniecznej. Wyroki wydane wobec osób, które napadnięte w swoim domu zabijają napastnika, z ofiary stając się sprawcą, zawsze będą bulwersować opinię publiczną. – Ustalenie, czy doszło do przekroczenia granic obrony koniecznej, jest trudne i skomplikowane. Rozszerzenie granic obrony koniecznej czy pomysły przywrócenia prawa do posiadania broni sprawiają, że jesteśmy na dobrej drodze do zanarchizowania społeczeństwa – wskazuje prof. Zajadło.
Bo ważne jest nie tylko to, co się robi, lecz również jak to rozumieją ludzie. Rozszerzenie granic obrony koniecznej przyjęte niedawno przez rząd oznacza, że jeśli ktoś zostanie zaatakowany we własnym domu lub na posesji i odpierając napastnika przekroczy granicę obrony koniecznej, nie będzie podlegał karze. "Po zmianie prawa nie będzie mieć znaczenia, czy intruz przyszedł ukraść czy zabić, czy był uzbrojony ani to, czy użyjemy wobec niego wazonu, noża, a może sztachety. Nie będzie podlegać karze, kto przekracza granice obrony koniecznej, odpierając zamach polegający na wdarciu się do mieszkania, domu albo przylegającego do niego ogrodzonego terenu lub odpierając zamach poprzedzony wdarciem się do tych miejsc, chyba że przekroczenie granic obrony koniecznej było rażące"– pisał na łamach DGP Marcin Warchoł, wiceminister sprawiedliwości. Ilu ludzi zapamięta to istotne zastrzeżenie o rażącym przekroczeniu granic, które skutkuje wyłączeniem odstąpienia od ukarania? A ilu w głowach zostanie, że w myśl zasady „mój dom to moja twierdza” nie będzie miało znaczenia, czy bronimy się przed złodziejem czy zabójcą ani w jaki sposób?
Pewnym pocieszeniem może być to, że ludzie, którzy akceptują samosądy, sami się do nich nie wyrywają. Droga od internetowego lajka do czynu jest jednak daleka. – Większość ludzi nie jest do tego zdolna z lenistwa bądź ze strachu. W sytuacji gdy w naszym najbliższym otoczeniu dzieje się jakaś jawna niesprawiedliwość, większość z nas odwraca głowę, nie reaguje. Owszem, oczekujemy, że ktoś zwróci uwagę grupie wulgarnie zachowującej się młodzieży, ale rzadko robimy to sami. Jeśli wiemy, że nie możemy liczyć na system, mamy nadzieję, że pojawi się jakiś heros kulturowy – tłumaczy dr Marcin Zarzecki.
Popkultura od lat przetwarza wątek ostatniego sprawiedliwego, który zderzył się z niewydolnym systemem. Wystarczy wspomnieć popularną serię filmów "Życzenie śmierc", w których Charles Bronson na własną rękę walczy z przestępcami.
– Trzeba pamiętać, że bezpośrednim źródłem, które prowadzi do samosądu, nie jest dążenie do sprawiedliwości, lecz żar gniewu. System wyręcza osoba doprowadzona do ostateczności. Jak Robert De Niro w „Taksówkarzu”. To nie jest racjonalny tryb wymierzania sprawiedliwości. Gdyby taki bohater się zatrzymał i ochłonął, to zapewne pomyślałby o konsekwencjach – twierdzi dr Zarzecki. – A te mogą być nieprzyjemne. Z perspektywy systemu odpłata złem za zło nie powoduje, że te dwa czyny się znoszą, lecz dublują. Zamiast jednego przestępstwa mamy dwa. Poza tym system nie znosi konkurencji. I bardzo dobrze, bo prędzej czy później mogłoby to zaowocować linczem – tłumaczy.