Jest takie schronisko dla bezdomnych psów i kotów w Radysach, które zyskało opinię zwierzęcego obozu koncentracyjnego. W Polsce ok. 100 gmin podpisało z nim umowy – zachęciła je najniższa cena.
Jest również kilka takich gmin, których mieszkańcy skrzyknęli się, aby ratować psiaki przed zagładą – woleli wysyłać je do miejsc, w których zwierzęta mają szansę przeżyć i znaleźć dom.
Są wreszcie takie samorządy, które potrafią liczyć. I wiedzą, że współpraca z najtańszym nawet schroniskiem jest droższa od sensownie prowadzonych działań na swoim terenie. Dlatego zdarzają się w Polsce miejsca, w których nie ma bezdomnych zwierząt, za to jest więcej pieniędzy w gminnej kasie. Jest to dowód na to, że nawet jeśli na nową ustawę o ochronie zwierząt przyjdzie nam jeszcze trochę poczekać, to nawet wykorzystując przepisy starej, można się zachowywać po ludzku: mądrze i etycznie.
3 tysiące psów naraz
Przed Bożym Narodzeniem dostałam alarmującą wiadomość od mieszkańców podwarszawskiego Czosnowa: nasze psy są wywożone do Radys, zaś gmina, mimo próśb i protestów, zamierza odnowić umowę z tą "mordownią". Zanim zdecydowałam się spotkać z grupą aktywistów, poszukałam informacji na temat tego schroniska w woj. warmińsko-mazurskim. Informacji w sieci jest mnóstwo, niestety prawie wszystkie skrajnie negatywne.
Schronisko w Radysach to w zasadzie trzy firmy działające razem, prowadzone przez rodzinę państwa Dworakowskich. Tak jak nie lubią ich miłośnicy zwierząt, tak bardzo cenią ich urzędnicy gminni. Dlatego w Radysach przebywa bardzo dużo psów – obecnie ok. 3 tys. Siedzą w kojcach, na dworze, nie wychodzą na spacery, nie biegają. Za to ich umieszczenie tam jest dla gmin bardzo tanie, dlatego tak wiele z nich decyduje się zawrzeć kontrakt właśnie z tym schroniskiem.
Nie znam wszystkich umów, widziałam kilka, ale cena za odłowienie, transport, zaczipowanie, sterylizację i późniejsze utrzymanie zwierzęcia (jedzenie, opieka weterynaryjna, pensje tych, którzy się nimi opiekują) w przypadku Czosnowa wynosiła 1654,35 zł za dorosłego psa (547,35 zł za szczeniaka do trzech miesięcy). Brutto, czyli z VAT. Dobre schroniska są droższe, nie ma w zasadzie ofert poniżej 2,5 tys. zł. Bo proszę, przeliczmy sobie, ile wynosi stawka dzienna. Zakładając, że zwierzak będzie przebywał w schronisku tylko rok, oznaczałoby to, że jego wykarmienie, opłacenie szczepień oraz ewentualnie leczenia (plus pensje opiekunów) kosztowałoby dziennie 0,81 zł w przypadku szczeniaka i 3,23 zł – dorosłego osobnika. Gdyby zwierzę miało tam przebywać pięć lat, byłoby to odpowiednio 0,17 zł i 0,67 zł. – Każdy, kto ma odrobinę pojęcia, wie, że to niemożliwe. Za takie pieniądze trudno utrzymać przy życiu chomika – mówi mi anonimowo jedna z osób zaangażowanych w walkę z Radysami.
Pod warunkiem zachowania tożsamości w tajemnicy będzie się ze mną kontaktowała większość moich rozmówców. Boją się zemsty gminnych urzędników albo właścicieli schroniska z Radys. Bo ludziom trudno uwierzyć, że bez mocnych pleców takie miejsce jak to mogłoby działać tak długo – od 2002 r. Zwłaszcza że Radysy było już negatywnym bohaterem niejednego medialnego skandalu. Reportaże o schronisku kręcił choćby TVN. W materiale sprzed pięciu lat można obejrzeć, jak właścicielka psa wywiezionego do tego schroniska jedzie, aby go odebrać. Towarzyszą jej reporterzy programu "Blisko ludzi” i reprezentantka Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami. Kobieta pojechała z taką obstawą, gdyż powszechnie wiadomo, że jeśli zwierzę trafi do Radys, to nie sposób go już wyciągnąć. I tak się też dzieje w tym wypadku.
Bohaterka reportażu wraz z ekipą nie zostają wpuszczeni – bo teren prywatny. Wzywają policję, ale funkcjonariusz odstępuje od czynności służbowych. A syn dyrektora schroniska (jest właścicielem jednej z trzech firm, dwie pozostałe są na jego rodziców, gmina zawiera umowę z trzema podmiotami jednocześnie) rzuca się z pięściami na operatora.
Takie sytuacje zdarzają się i dziś. Poznałam historie kilku osób, których pies został na mocy umowy gminy z Radysami wywieziony na Mazury. Bo uciekł, bo wystraszył się burzy lub sylwestrowych fajerwerków. Kiedy dowiadywały się, że powinien przebywać właśnie na terenie tego schroniska, chciały go odzyskać. I odchodziły z kwitkiem. Bo do schroniska nie wpuszcza się właścicieli ani przedstawicieli organizacji broniących praw zwierzęcych. Dlaczego? To pytanie do państwa Dworakowskich, ale oni nie chcą rozmawiać z prasą.