Aneta Krawczyk dostała wezwanie do prokuratury jako podejrzana o "osiągnięcie korzyści majątkowej poprzez wprowadzenie innej osoby w błąd". W trakcie śledztwa na temat seksafery w Samoobronie świadkowie wspominali o znikających składkach członków i pieniędzy za wpisowe za start kandydatów w wyborach.
Aneta Krawczyk powiedziała w prokuraturze, że zbierała pieniądze od działaczy na polecenie Stanisław Łyżwińskiego i potem mu je przekazywała. Inni działacze partii ujawniają, że Łyżwiński nie płacił za utrzymanie biura poselskiego z funduszy sejmowych, ale składali się na to działacze Samoobrony - pisze "Gazeta Wyborcza". Łyżwiński zaprzecza, że zdefraudował jakiekolwiek pieniądze.
"Chodzi prawdopodobnie o nielegalne zbieranie pieniędzy od działaczy, o czym sama opowiadałam prokuraturze. Wszystko, co robiłam w Samoobronie, wykonywałam na wyraźne polecenie posła Łyżwińskiego. Jeśli było nielegalne, nie wiedziałam. Ale jeśli ma to wyjaśnić prawdę o tej partii, to będę mówić, choćby miało to uderzyć we mnie" - powiedziała "Gazecie Wyborczej" Aneta Krawczyk.
"W razie postawienia zarzutów mojej klientce może dojść do paradoksalnej sytuacji, w której ofiara i oprawca zasiądą na jednej ławie oskarżonych. Wierzę, że do tego nie dojdzie" - podsumowała całą sprawę Agata Kalińska-Moc, obrońca Krawczyk.