Ta druga bywała w nich szczerze zakochana, widząc w Kwaśniewskim czy Szmajdzińskim ucieleśnienie spokojnego profesjonalizmu i prawdziwie demokratycznej ugodowości. Z tych dwóch postaci solidarnościowego kompleksu powstał w latach 90. mit niezwyciężonego SLD, potężnego monolitu przeciwstawianego - z zachwytem albo z nienawiścią - prawicowej partyjnej drobnicy. Iluzoryczność tej potęgi ukazała dopiero afera Rywina. Niegdysiejszy hegemon spadł na samo dno i dziś targany wewnętrznymi walkami balansuje na krawędzi politycznego niebytu. Pora więc na spokojne podsumowanie jego sukcesów i porażek - bez gniewu i politycznej mitologii. Tego zadania podjął się Piotr Zaremba w tekście, który dziś publikujemy. Choć publicysta "Dziennika" nie ukrywa swoich politycznych sympatii, stara się dostrzegać plusy działalności postkomunistycznej formacji. Jednym z nich było danie w 1993 roku Polakom oddechu od reformatorskiej presji pierwszych solidarnościowych rządów. Ideową zasadą SLD stał się łagodny, koniunkturalny i nieco wstydliwy konserwatyzm. Jego funkcją było przede wszystkim utrzymanie postkomunistycznej partii przy życiu. Nawet za cenę kompromisu w najgorszymi wrogami.

Reklama

p

Piotr Zaremba

Krótka historia sukcesów i porażek postkomunistów w III RP

Tym, którzy mają choć odrobinę historycznej pamięci, zwycięstwo wyborcze SLD jesienią 1993 roku kojarzy się zapewne z Jerzym Urbanem pokazującym język i uzbrojonym w wielką butlę szampana. Mnie natomiast, wtedy dziennikarzowi politycznemu "Życia Warszawy", przypomina się w związku z tym zdarzeniem wyprawa na kawę (w jeden z pierwszych dni nowej kadencji Sejmu) ze Zbigniewem Siemiątkowskim, sympatycznym, choć mało przebojowym rzecznikiem prasowym zwycięskiej formacji.

Reklama

Siemiątkowski przekazał przeze mnie i moich redakcyjnych kolegów - Igora Zalewskiego i Roberta Krasowskiego - jednoznaczną koalicyjną ofertę dla Unii Demokratycznej. Wymienił ileś tam stanowisk, które UD mogłaby zatrzymać jako warunek podjęcia politycznej gry wstępnej. Wydrukowaliśmy tę ofertę następnego dnia jako rozmowę z "anonimowym ważnym politykiem Sojuszu" i mieliśmy poczucie udziału w wielkiej polityce. Do niczego w końcu nie doszło - za co byłem partii Mazowieckiego i Geremka dozgonnie wdzięczny. Ale byłem też wdzięczny Siemiątkowskiemu, że nas tak poważnie i profesjonalnie potraktował.

Uwaga: profesjonaliści!

Reklama

Ludzie tacy jak ja, patrząc wówczas na zwycięskich postkomunistów, odczuwali schizofreniczne rozdwojenie. Jawili się nam oni jako formacja zaskakująco profesjonalna, dziwnie spokojna, wręcz wyziębiona po wiecznie rozdygotanych, puszących się solidarnościowcach. Znaliśmy ich już z poprzedniej kadencji, ale przez większą jej część patrzyliśmy na nich jak na marginalne, a równocześnie egzotyczne relikty przeszłości skazane na wymarcie. Co prawda gdzieś od upadku rządu Olszewskiego ich realny wpływ na polityczną rzeczywistość ustawicznie wzrastał, jednak na główną scenę weszli z przytupem dopiero w okresie kampanii 1993 roku.

Z drugiej strony ich dojście do władzy - w 1993 i potem w wyborach prezydenckich dwa lata później - było dla mnie i ludzi mi bliskich przeżyciem traumatycznym. Przerwą w historii, w słusznym marszu od żałosnej nieefektywnej dyktatury ku zdrowemu demokratycznemu i wolnorynkowemu państwu. Nie znałem prawie nikogo, kto by na NICH głosował, a jednocześnie poparła ich znaczna część Polaków, w przypadku wyboru Kwaśniewskiego - większość głosujących. Dla mnie była to przegrana w bitwie o pamięć, porażka moralna, powód do wstydu. Może nawet jeszcze mocniej utkwiło mi w pamięci to drugie, prezydenckie zwycięstwo. Razem z Igorem Zalewskim poszliśmy wówczas w wieczór wyborczy do sztabu Kwaśniewskiego na Rozbrat. Staliśmy w kącie stłoczeni wśród garstki dziennikarzy, którzy tak jak my na nich nie głosowali, i oglądaliśmy gromady triumfujących, często podpitych facetów, z którymi nic nas nie łączyło. Gdy na telebimie pokazano wyborczą audycję telewizyjną z udziałem naszego ówczesnego naczelnego Tomasza Wołka, tłum powitał go gwizdami i wygrażaniem pięściami.

Kim byli ONI? Niektórzy ich przeciwnicy z kręgu liberalnej inteligencji wieścili, że ich zwycięstwo przyniesie nam takie kłopoty jak szalejąca inflacja, astronomiczny budżetowy deficyt, supercentralizacja - jeśli nie powrót gospodarki nakazowo-rozdzielczej i kartek na cukier. Ja widziałem ich raczej w podwójnej roli - byli według słów Jarosława Kaczyńskiego równocześnie głównymi profitentami tej wersji transformacji, jaką mieliśmy w Polsce, i beneficjentami skierowanego przeciw niej społecznego gniewu.

Partia wyrozumiałych

Gdybym miał po latach sprowadzić ich społeczną rolę do anegdoty, opowiedziałbym jedną. W roku 1999 wypytywałem o charkowski incydent Kwaśniewskiego jego wpływowego dawnego współpracownika, a wtedy czołowego polityka Sojuszu Krzysztofa Janika. Janik, jeden z najinteligentniejszych i najsympatyczniejszych członków tamtej ekipy, odpowiedział mi dowcipem. Dowcip traktował o Matce Boskiej, która zrażona moralnym rygoryzmem świętego Piotra zabrała Józefa i Dzieciątko i opuściła niebo. Do dziś pamiętam życzliwy, pełen wyrozumiałości uśmiech posła Janika, gdy mi to opowiadał. Sens był prosty: nie sądźcie (w tym przypadku prezydenta), abyście nie byli sądzeni. To był skrócony wykład ideologii SLD, znacznie bardziej precyzyjny niż analizy sejmowych i kongresowych wystąpień polityków tej partii, niż tasiemcowe podsumowania politologów. Ta formacja była jedną wielką apoteozą przyzwolenia na ludzkie ułomności. Na drobne słabostki i wielkie słabości. Mogło to być przyzwolenie na łapczywość dawnych sekretarzy, jak i tolerancja dla nastrojów zwykłych Polaków przestraszonych tempem modernizacji narzuconym przez liberalnych reformatorów. To była również tolerancja dla biografii liderów zanurzonych po uszy w peerelowskiej przeszłości. Każdy człowiek jest grzeszny - zdawał się mówić poseł Janik, a wiedział to dobrze, bo jak mało kto znał mechanizmy rządzące jego własnym środowiskiem.

Dziś, gdy śladów dorobku tamtej formacji szukać będą już niedługo jedynie archeologowie, warto zapytać o jej zalety. Trzecia Rzeczpospolita nie jest ich wyłącznym dziełem, ale nie da się jej zrozumieć bez zrozumienia polityki Kwaśniewskiego, Millera, Oleksego czy Szmajdzińskiego. Warto więc poszukać odpowiedzi na pytanie, co dobrego zostawia po sobie tamto środowisko. Z zastrzeżeniem, że szuka jej po latach ich dawny może nie wróg (dziennikarz nie powinien być wrogiem żadnej grupy politycznej, bo nie będzie w stanie dobrze jej opisywać), ale jednak przeciwnik i krytyk. Ktoś, kto na początku lat 90. ujmował dojście postkomunistów do władzy w kategoriach katastrofy, a w roku 2004 państwo Millera porównywał do rządów mafii.

Upadli arystokraci

Gdy myślę dziś o liderach SLD i szukam czegoś dobrego na ich temat, przypomina mi się anegdota z 1991 roku. Jako urzędnik państwowy, a byłem nim przez krótki czas, zetknąłem się ze starym personelem Urzędu Rady Ministrów, który nowych solidarnościowych szefów traktował jako nie do końca rozpoznanych kolonistów i wzdychał do dawnych panów z PZPR. Twierdzenia tych ludzi, że przedstawiciele poprzedniej władzy byli dużo bardziej naturalni w swoich rolach - a więc grzeczniejsi, mniej aroganccy niż ich następcy - skłonny byłem początkowo traktować jako wyraz uprzedzeń politycznych. Ale gdy już w późniejszych latach usłyszałem podobne opinie od nowych urzędników, zacząłem rewidować swoje podejście.

Liderzy SLD zaczęli mi się jawić - rzecz jasna nie wszyscy - jako pozbawieni dawnej przewagi arystokraci. Z jednej strony w naturalny sposób panujący nad instytucjami, z których ich wywłaszczono i do których zaczęli wracać po 1993 roku. Z drugiej - pełni pokory wynikającej z historycznej klęski. Rzecz jasna w tym, co piszę, jest sporo przesady, może nawet przekory. Niemniej zwłaszcza w latach 90. odnajdywałem w liderach tej grupy - Kwaśniewskim, Oleksym, Janiku, Szmajdzińskim, nawet w początkowo najbardziej topornym Millerze - odrobinę ostrożnej mądrości dawnych panów zmuszonych do gry o przetrwanie. Oczywiście ich podwładni - vide podpity tłum na Rozbrat - byli często dużo mniej subtelni. Jednak przywódcy trochę ich hamowali, przynajmniej do czasu.

Ta ostrożna mądrość nie szła zwykle w parze z jakimś szczególnym intelektualnym wyrafinowaniem. Oczytaniem, związkami z europejską i polską tradycją postkomunistów bili na głowę nawet najbardziej przaśni solidarnościowcy. Niemniej z miękkości, z jaką dawni sekretarze wchodzili w procedury parlamentarnej demokracji, z ich ostentacyjnej chęci zaprzyjaźniania się, wynikały również rzeczy dobre. Bez tej miękkości nie ma dobrze funkcjonującej demokracji, w którą wpisane jest ciągłe dążenie do kompromisu.

Szepty z posłem Janikiem

Rzecz jasna zwolennicy jakkolwiek pojmowanej dekomunizacji w tej miękkości postkomunistów odnajdywali, nie bez racji, jedynie dowód na słabość tego środowiska. Jego liderzy mieli nieustanną świadomość balansowania na pograniczu, zagrożenia wypchnięciem z życia publicznego. Nie tylko zresztą przez dekomunizacyjne ustawy, także przez wyborczą kartkę. U schyłku Sejmu kontraktowego Józef Oleksy, wówczas czołowa gwiazda parlamentarzystów dawnej PZPR, dopytywał się kolegów z Unii Demokratycznej, czy mogą mu załatwić choćby drugorzędną ambasadę. W dwa lata później był już - zapewne ku własnemu wielkiemu zaskoczeniu - marszałkiem Sejmu. Ale niewiara we własne siły żywotne pozostała naturalną cechą liderów SLD jeszcze przez długie lata.

Przyznajmy - ta miękkość podszyta była gotowością do uprawiania tego, co było w Trzeciej Rzeczpospolitej odpychające: politycznego teatru, układania się z pozornymi wrogami przy biesiadnym stole, obłudy podniesionej do rangi politycznej cnoty. Dawni sekretarze naprawdę znajdowali przyjemność w uwodzeniu kolejnego antykomunistycznego prawicowca kolejną wódeczką i naprawdę traktowali to jako długoterminową inwestycję. Niemniej zrozumieniem politycznej kuchni, także tego, że w polityce nie sposób osiągnąć wszystkiego, postkomuniści bili początkowo na głowę solidarnościowych rywali. Nawet Jan Rokita, traktujący ten obóz zawsze z mieszaniną lekceważenia i nieufności, doceniał w latach 90., ba, nawet u początków rządu Millera, negocjacyjne talenty Krzysztofa Janika, który zawsze w momencie największych politycznych zawieruch potrafił się zatrzymać przy dowolnym pośle innej partii, często również prawicowej, aby z nim pogawędzić. Zwykle dla samego tylko "rozmiękczenia atmosfery", ale czasem także i po to, by poszeptać o jakiejś ustawowej regulacji dotyczącej administracji czy samorządu. Nie zawsze były to szepty o podziale boiska, o czysto partyjnych interesach. I od razu uwaga: w dzisiejszej polskiej polityce, zbrutalizowanej, odgrywanej jak gigantyczny serial przed kamerami, takich szeptów między przedstawicielami różnych opcji jest stanowczo za mało. Nic więc dziwnego, że nie tylko Adam Michnik mógł się zakochać w tej specyficznej aurze "aksamitnej restauracji", przesyconej koniunkturalizmem, ale także wiedzą o arkanach politycznego rzemiosła. Nie należy jednak owego janikowego pierwiastka przeceniać. Gdy mocniej poskrobać, łatwo stwierdzić, że jego kompromisy przyniosły niewiele realnych skutków. Pozostała po nich połowiczność, niechęć do definitywnych rozwiązań. Ochrona reformy samorządowej przed centralizacyjnymi zakusami ludowców czy gotowość do studiowania założeń rozmaitych instytucjonalnych reform, które zapobiegliwi postkomuniści pozostawiali w spadku swoim solidarnościowym następcom. Ale nie pozostał żaden większy projekt - z ważnym, ale jednak wyjątkiem, czyli konstytucją. Stało się tak po prostu dlatego, że SLD był formacją na wskroś konserwatywną, nastawioną bardziej na trwanie niż na zmiany. Skoncentrowaną raczej na administrowaniu niż na ponoszeniu ryzyka.

Senny konserwatyzm

Ten konserwatyzm łączył skromnego nauczyciela bojącego się o swoje pensum, któremu zagrażała reformatorska popędliwość Rokity, z przedstawicielem dawnej nomenklatury żerującym na rozmaitych szarych strefach, będących owocem przemieszania starego i nowego - liberalnej transformacji z odziedziczonymi po PZPR układami. Gdy interesy nauczycieli i przedstawicieli nomenklatury były sprzeczne, SLD dawał raczej pierwszeństwo tym drugim. Ale na szczęście taki wybór nie był czymś permanentnym. W 1993 roku postkomuniści ofiarowali znacznej części polskiego społeczeństwa pieredyszkę - mniej nawet od realnych reform, a bardziej od nieustannego mówienia o nich. Rokita jako szef URM w obalonym przez te wybory rządzie Suchockiej potrafił w swoim skądinąd szlachetnym zapale besztać nawet Kościół katolicki za to, że nie nawołuje od ołtarza do ustawicznej przebudowy - instytucji i mentalności. Sojusz dał nam spokój skutecznego - nawet jeśli trochę sennego - rządzenia bez ambitnych planów.

Grzegorz Kołodko jako architekt polityki gospodarczej w kolejnych postkomunistycznych rządach naprawdę zdławił równocześnie inflację i bezrobocie, a Józef Oleksy był naprawdę sprawnym premierem, choć nie pozostawił po sobie żadnego liczącego się projektu. Oczywiście obu politykom dopomógł zbieg okoliczności - dobra światowa koniunktura, obfite dochody zgromadzone w następstwie zbierania VAT zapoczątkowanego jeszcze za Suchockiej. I oczywiście tym złotym czasom towarzyszyły również zjawiska brzydkie, takie jak inwazja partyjnych nominatów na stanowiska w gospodarstwie - na przykład w komercjalizowanych na gwałt, ale nie prywatyzowanych państwowych firmach. Niemniej trudno nie zauważyć, że przedstawiciele ancien régime’u nie okazali się głupcami ani ludźmi nieodpowiedzialnymi. Michnik cieszył się, że nie są komunistami jak Ziuganow ani nacjonalistami jak Miloszević, co było myśleniem mocno ahistorycznym. Ale zwykli Polacy zostali uwolnieni od większych trosk, może poza niepokojem moralnym, który symbolizowały tak zwana sprawa Oleksego, spóźniona debata o lustracji, a wreszcie i temat zawłaszczania państwa, który - na równi z nieostrożną uwagą premiera Cimoszewicza dotyczącą powodzian - utorował drogę do władzy AWS i Unii Wolności.

Ewidentną słabością postkomunistów było zamiatanie reform strukturalnych pod dywan, a tak naprawdę podrzucanie ich jak kukułczego jaja solidarnościowym następcom. Jednak - powtórzmy to raz jeszcze - przerwy w reformatorskich uniesieniach ludzi władzy okazywały się Polakom potrzebne i chroniły przed przekształcaniem politycznych debat w stan permanentnego wrzenia. Zresztą ostatecznie obie strony zaakceptowały w jakimś sensie ten nigdy niespisany podział ról. Prezydent Kwaśniewski podpisał AWS-owskie ustawy wprowadzające w życie cztery reformy po to, by partia kierowana twardą ręką przez Leszka Millera mogła zgromadzić głosy i dojść do władzy dzięki ich krytyce. Po drodze postkomuniści utkali wiele misternych kompromisów - wokół polityki zagranicznej, ale nie tylko. Wobec Kościoła przyjmowali tak naprawdę podobną postawę jak wobec liberalnych reform - za pośrednictwem pisma "Nie" przedstawiając go jako opresora, odpowiednik dawnej komunistycznej władzy, ale poprzez własnych liderów nieustannie z nim paktując i w ostateczności nie robiąc mu żadnej krzywdy. Do pewnego stopnia ich przemyślność stanowiła spełnienie testamentu patrona wszystkich konserwatystów, księcia Saliny z "Lamparta" Tomasiego di Lampedusy: trzeba wszystko zmienić, aby wszystko zostało po staremu. Kwaśniewski, Miller, Oleksy umieli dokazywać tej sztuki jak mało kto.

Komu wolno mniej?

Umieli się samoograniczać. Ich speszenie tak przypadkowym przejęciem władzy w 1993 roku było autentyczne. To dlatego ciągnęli do rządu Unię Demokratyczną, chcąc z niej uczynić własną przepustkę do lepszego świata. Dlatego próbowali unikać jak ognia, za cenę upokarzających ustępstw, wojny z prezydentem Wałęsą. I dlatego wreszcie szczerze zabiegali o udział środowisk pozaparlamentarnej prawicy w procesie legitymizowania przygotowywanej w parlamencie konstytucji.

Z czasem zatracili sporo ze swojej początkowej roztropności, co zresztą stało się potem jedną z przyczyn ich zguby. To poseł Janik, symbol otwartości i umiaru w tym obozie, powiedział brutalnie już w 1995 roku posłom opozycji: "Nie możecie nic poradzić, skoro my mamy większość". Zrobił to na sejmowej komisji, która odrzuciła opozycyjny dezyderat dotyczący czystki w warszawskiej prokuraturze zarządzonej przez ministra Jaskiernię. Podczas swoich drugich rządów w epoce Millera postkomuniści kierowali się już dość bezceremonialnie tą zasadą, lekceważąc przestrogi publicystki "Gazety Wyborczej" Ewy Milewicz, że "SLD wolno mniej". Fatalnym następstwem tej arogancji pomieszanej z beztroską stała się afera Rywina, a potem wielki proces rozmontowywania całej formacji - po części przez topniejące sondaże, po części przez wewnętrzne wojny.

Czy jednak Sojusz wyzbył się całkowicie nawyku samoograniczania? Z pewnością w jego dziejach można znaleźć przykłady zarówno przeczące tej tezie, jak i takie, które ją potwierdzają. Już w roku 1993, zaraz po pierwszym zwycięstwie, grupa posłów tej partii zorganizowała w parlamencie pokazowy sąd nad kadrową polityką nie żadnego fundamentalnego prawicowca, tylko ministra Skubiszewskiego. który wprowadził do dyplomacji trochę nowych ludzi. Zostali oni publicznie wyśmiani jako amatorzy zagradzający drogę starym "wypróbowanym fachowcom". Był to nie tylko popis brutalności starej-nowej władzy, ale i akt ujawnienia wyjątkowo groteskowego oblicza postkomunistycznej formacji. Zafascynowani wieloma nowinkami - prozachodnią polityką czy wolnym rynkiem - dawni sekretarze chcieli jednak budować to wszystko rękami wypróbowanymi w PRL. Był to moment, gdy konserwatyzm Sojuszu objawił wyjątkowo szczerze swoje odpychające, antymodernizacyjne oblicze. Trzeba jednak przyznać, że Kwaśniewski potrafił ten parlamentarny spektakl zablokować. W imię mądrości głoszonych w XIX wieku przez księcia Salinę.

Z drugiej strony Leszek Miller wskazał kiedyś bardzo szczerze bezpośredni powód swojej politycznej porażki, która przekształciła się w klęskę całego obozu. Była nią zgoda na parlamentarne dochodzenie w sprawie afery Rywina. Dlaczego taką decyzję podjął Sojusz i dlaczego zwłaszcza przystał na to lider zagrożony (musiał mieć tego świadomość) osobistą kompromitacją? Czy nie dlatego, że posłowie SLD nie wyobrażali sobie jeszcze, że mogliby się dopuścić czegoś tak bezwstydnego jak zablokowanie niewygodnego dla siebie publicznego prania brudów? Czy choć dopuścili się w przeszłości wielu gwałtów na duchu demokracji (choćby zawłaszczenie publicznych mediów, wyjątkowo kompletne i brutalne), nie mieli gdzieś w tyle głowy uwagi Ewy Milewicz, że nie wolno im wszystkiego? Gdyby wiedzieli, jaki użytek z demokratycznych procedur będą robić ich następcy z PiS i PO, niemający żadnych skrupułów, gdy chodzi o przegłosowywanie przeciwnika mechaniczną większością, zapewne skorygowaliby swoją ówczesną decyzję. Dziś wiemy już skądinąd, że arogancja i żądza władzy nie były wcale czymś, co szczególnie wyróżniało Millera i jego kolegów.

Niepotrzebny Sojusz

Powody erozji postkomunistycznej lewicy, a przy okazji wypchnięcia z polityki nieomal całej (za wyjątkiem Szmajdzińskiego) czołówki jej ojców założycieli, nie dają się jednak sprowadzić ani do jednego głosowania, ani nawet do jednej afery. Bez wątpienia lista słabości będzie bardzo długa. Można mówić, że Sojusz wyjątkowo dobrze nadawał się na zbiorowy symbol grzechów III RP i został zamordowany przez wyborców niejako w jej zastępstwie. Nie wydaje się, by był to akt szczególnej niesprawiedliwości. Ale można też szukać grzechów taktycznych, takich jak choćby wyniszczająca pozycyjna wojna między ludźmi Kwaśniewskiego i Millera. Można wskazywać na okoliczności obiektywne, takie jak spadek wpływów dawnych sekretarzy w świecie biznesu, który staje się coraz mniej postkomunistyczny, a coraz bardziej globalny. Tę klęskę środowisk postkomunistycznych w wymiarze ekonomicznym symbolizują takie odchodzące w niepamięć nazwiska jak Dariusz Przywieczerski czy Bogusław Kott. W tym sensie ludzie obozu dawnej PZPR zostali wygnani z raju za karę w momencie, w którym nie mieli już okazji grzeszyć tak często jak w przeszłości, gdy żadna kara im nie groziła. Udział w ich demaskacji Wiesława Kaczmarka, który jak mało kto symbolizował związki tego środowiska ze sferami biznesowymi, a równocześnie wystąpił jako główny tych związków oskarżyciel, rozpętując aferę Orlenu, to dodatkowa ilustracja tego paradoksu.

Ale to nie koniec listy paradoksalnych okoliczności upadku. Po pierwsze źródeł klęski SLD należy szukać w jego częściowym sukcesie. Jeśli przyjąć za Ryszardem Bugajem, że ta formacja, zrazu luźny blok organizacji, potem kierowana żelazną ręką Millera partyjna maszyna, była bardziej związkiem zawodowym obrońców biografii niż czymkolwiek innym, to w 20 lat po upadku komunizmu taki związek zaczął tracić sens. Te biografie nie są już dzisiaj poważnie zagrożone, wskazywany niegdyś przez socjolog Mirosławę Grabowską tak zwany postkomunistyczny podział zaczął się więc rozmywać przyćmiewany innymi sporami, które lepiej potrafiły opisać partie Kaczyńskiego i Tuska. Oczywiście gdyby nie dramatyczne osłabienie związane z aferą Rywina, całkiem możliwe, że dawni sekretarze potrafiliby się przystosować do nowej rzeczywistości. Cóż w końcu innego robili nieustannie przez ostatnie dziesięciolecia? Teraz jednak jest już za późno. Mniej nawet ważne jest w tym przypadku to, że próba wskrzeszania peerelowskich sentymentów przez Grzegorza Napieralskiego stanowi przedsięwzięcie moralnie wątpliwe. Ona jest przede wszystkim całkiem jałowa. I nikomu niepotrzebna - poza garstką weteranów, których liczba przy wyborach mieści się w granicach błędu statystycznego.

Konserwatyści bez sukcesorów

Drugi problem jest jeszcze dotkliwszy. Odchodząc z polityki u schyłku lat 80., Jaruzelski i jego ekipa zrobili miejsce zastępowi utalentowanych ludzi z Kwaśniewskim i Millerem na czele. Schodząc ze sceny w różnych okolicznościach, historyczni liderzy SLD nie wychowali następców. Kariery Olejniczaka czy Napieralskiego to następstwo dość przypadkowych awansów ludzi z obrzeży - ani traktowanych, ani czujących się jak delfini. Pokolenie ’46 (w tym roku urodzili się Miller, Oleksy i Borowski) pozostawiło po sobie personalną pustkę.

Bez wątpienia dawni sekretarze jawią się z dzisiejszej perspektywy jako ludzie wielkich talentów, nawet jeśli uczyli się demokratycznej polityki i używali swoich wypracowanych ciężką pracą umiejętności głównie dla zapewnienia trwania sobie i swojemu środowisku. Dlaczego jednak nie zdołali (nie zdążyli? nie chcieli?) wychować następców? Jak na rasowych konserwatystów to szczególnie bolesna wpadka.

Choć gdy się mocniej zastanowić, powodów do zapewniania sobie sukcesji jest coraz mniej. Koledzy w biznesie, których interesów warto by bronić, jakoś się rozproszyli. Walka w obronie starych fachowców w strukturach państwa też ma już coraz mniejszy sens, choćby z przyczyn biologicznych. Większość wyborów, jakich dokonywali ci ludzie, o często fundamentalnym znaczeniu dla Polski, miała charakter bardzo nietrwały. Dawny twardy socjalny roszczeniowiec Miller jest dziś rzecznikiem podatku liniowego, ale sensowne zaangażowanie na rzecz polityki proamerykańskiej też gdzieś po drodze zagubił.

Można by szukać na starość jakichś nowych tożsamości, ale z tym i Kwaśniewski, i Miller, i Oleksy mają - choć każdy w inny sposób - coraz więcej kłopotów. Pozostaje wspominanie własnych przewag, dawnej potęgi. A to można robić od biedy z własnymi wnukami.

Piotr Zaremba