Modernizacja nie oznacza zaniku religii. Oznacza jednak - przynajmniej w świecie Zachodu - nieuchronną pluralizację światopoglądów. I zmierzch znaczenia potężnych niegdyś instytucji religijnych dyktujących reguły życia społecznego. Dlatego Kościół katolicki miał z modernizacją kłopot od samych jej początków. O tym kłopocie i sposobach radzenia sobie z nim pisze Marcin Król. Jego zdaniem postawa Kościoła wobec procesów modernizacyjnych ewoluowała od ich totalnego potępienia do całkowitego ignorowania. Początkowo Kościół ustami papieży surowo krytykował wszystko, co naruszało tradycyjny porządek. Do jednego worka wrzucano liberalizm, socjalizm i demokrację. Ten pierwszy przez niemal 150 lat utożsamiano właściwie wyłącznie z kapitalistycznym ładem gospodarczym - dopiero za czasów Jana Pawła II ten sposób widzenia uległ zmianie. Kościół bardzo długo nie zdawał sobie też sprawy, że to socjalizm jest jego najważniejszym wrogiem. Po fazie totalnego potępienia przyszły próby podporządkowania sobie modernizacyjnych trendów. Spełzły one jednak na niczym i Kościół chcąc nie chcąc musiał pogodzić się z nieuchronnymi zmianami społecznymi. Sam potrafił się wewnętrznie zreformować i unowocześnić. Od jakiegoś czasu jednak wybiera strategię milczenia i ignorowania kolejnych postępów modernizacji. To wedle Króla kolejna błędna metoda radzenia sobie z problemem. Jak zatem Kościół powinien się wobec niego zachować? Przede wszystkim - twierdzi Król - musi zrezygnować z władczego tonu i nie ograniczać się do wydawania nakazów i zakazów. W czasach pluralizmu taki styl skazuje go bowiem na marginalizację. Powinien wreszcie zrozumieć, że stał się tylko jednym z uczestników debaty dotyczącej kwestii moralnych i problemów społecznych. Nie zajmuje już w niej uprzywilejowanej pozycji. Jego znaczne zasoby intelektualne powinny zatem zostać spożytkowane na analizę problemów wynikających z modernizacji i budowanie argumentów, a nie rzucanie anatem pod adresem inaczej myślących.

Reklama

p

Marcin Król*

Kościół wobec modernizacji

Nikt nie każe nam być zwolennikami modernizacji, ale nonsensem byłoby jej nie dostrzegać, a jeszcze większym nonsensem zajmować wobec niej taką postawę jak polska ciemna szlachta w pierwszej połowie XIX wieku, która sądziła, że przejazd pociągu tak przestraszy krowy, że przestaną dawać mleko i wobec tego była przeciwna rozwojowi kolei. Modernizacja niewątpliwie stwarza wiele sytuacji, które nie mają wyłącznie pozytywnego charakteru. Dlatego też jej krytyka - prowadzona ze szczególną intensywnością w XIX i XX wieku, kiedy to modernizacja nabiera zawrotnego tempa - jest zawsze cenna i potrzebna, pod warunkiem że nie stanowi próby zahamowania tendencji czy przemian, których zahamować się nie da. Oczywiście, zawsze istnieli myśliciele, którzy uważali, że świat chyli się ku upadkowi i nie ma już przyszłości, ale myśliciele ci - czasem znakomici, jak Emil Cioran - raczej nas bawią, niż przekonują. Jest tak dlatego, że mimo niekończących się złowieszczych przepowiedni świat istnieje, a np. demokracja uważana za skazaną na porażkę ma się co prawda kiepsko, ale zarazem, z innego punktu widzenia, zupełnie nieźle.

Reklama

Dlatego tak trudno zgodzić się ze stanowiskiem Kościoła katolickiego (prezentowanym także w Polsce) wobec rozmaitych przejawów modernizacji. Trudno jest zwłaszcza ludziom, którzy podzielają zasadnicze stanowisko tego Kościała w sprawie wiary, ale nie sądzą, by miał on monopol na nauczanie moralności. Nie dlatego, że z reguły chcą buntować się przeciwko nakazom moralnym Kościoła, ale dlatego, że wiedzą, iż bardzo wiele moralnych problemów współczesnego świata nie podlega łatwym rozwiązaniom, a często mamy do czynienia z faktami, z którymi walczyć za pomocą moralnych zakazów się nie da. Ostatnio faktem takim jest sprawa zapłodnienia in vitro, która wzbudza - i słusznie - wiele emocji, ale której prostym zakazem (jak by chcieli nauczający w imieniu Kościoła) załatwić się po prostu nie da. Nie chcę wdawać się w aktualnie toczący się w Polsce spór, a raczej zastanowić się nad przyczynami zasadniczych problemów, jakie Kościół ma z modernizacją od XIX wieku aż do dzisiaj.

W 1936 roku Pius XI poświęcił zapomnianą już dziś encyklikę "Vigilanti cura" sprawie filmu. Jest to jedyny przypadek, kiedy Kościół zajął się sztuką, poza znakomitą i również mało znaną (a na polski nigdy nieprzetłumaczoną) encykliką Benedykta XV z 1921 roku "In praeclara summorum" poświęconą poezji Dantego. Pius XI niewątpliwie ma rację, kiedy dostrzega w sztuce filmowej, jaka wówczas owładnęła wyobraźnią milionów, także negatywne cechy, w tym zagrożenie dla moralności. Można by dodać głupotę ówczesnych filmów hollywoodzkich czy też fałszywy, przesłodzony obraz rzeczywistości, jaki prezentowały. Co jednak papież proponuje? Po pierwsze, cieszy się z powołania w Stanach Zjednoczonych Legii Przyzwoitości, która miała walczyć z niemoralnością w filmie, a o której wkrótce słuch wszelki zaginął. Po drugie, stwierdza autorytatywnie, że "sztuka musi być moralną", jakby nie wiedział, że problem moralności i niemoralności sztuki stanowił przedmiot debaty co najmniej od czasów Platona, a w wypadku takich autorów jak Szekspir, Dostojewski czy Conrad jest praktycznie nie do rozstrzygnięcia. Po trzecie, proponuje "powołanie przez biskupów stałych narodowych biur klasyfikacyjnych w każdym kraju" oraz stworzenie sal filmowych przy parafiach, w których wyświetlane będą tylko odpowiednie filmy. Zdaje sobie sprawę z kłopotów i kosztów z tym związanych, "jednakowoż znaczenie filmu i konieczność zabezpieczenia moralności ludności chrześcijańskiej i całego nawet narodu czyni tę ofiarę więcej niż słuszną". Encyklika powstaje w okresie Wielkiego Kryzysu, dramatycznej sytuacji politycznej w całej Europie, bezrobocia, nędzy i wynikających z tego aktów deprawacji moralnej. Jednak obecna w niej logika argumentacji jest już doskonale znana co najmniej od czasów encykliki Grzegorza XVI o liberalizmie z 1832 roku. Pius XI jedynie nieco pomieszał proporcje, poświęcając tyle uwagi akurat filmowi.

Reklama

Na czym polegała wspominana logika? Kościół podejmował kolejne ataki na zjawiska społeczne, moralne czy też należące do dziedziny nauki oraz technologii, które mu się nie podobały. Przykładem nieporównanie poważniejszym od sprawy filmu jest stosunek do liberalizmu, które to pojęcie w języku Kościoła od Grzegorza XVI przez następne 150 lat (aż po "Centessimus annus" Jana Pawa II z 1991 r., która to encyklika zmienia sposób myślenia Kościoła o tej sprawie) oznaczało liberalizm gospodarczy, czyli gospodarkę wolnorynkową. Przez wiele dekad Kościół próbował wymusić powszechne uznanie, że wolnokonkurencyjny kapitalizm jest złem, którego praktykowania trzeba jak najszybciej zaniechać. Kapitalizm pędzi do przodu, a Kościół protestuje. Jeszcze Pius XI w fatalnej dla Kościoła encyklice "Quadragesimo anno" (1931) proponuje znane rozwiązania polegające na poszukiwaniu "trzeciej drogi", czyli solidaryzmu oraz korporacjonizmu gopodarczo-społecznego, które i owszem zostało zrealizowane, ale jedynie w międzywojennej Portugalii Salazara. Kiedy jednak pod koniec XIX wieku Kościół zaczyna rozumieć, że nie uda się zakazać gospodarki wolnorynkowej, sięga po drugą metodę, jaką zazwyczaj stosował i stosuje w takich wypadkach, czyli usiłuje zapanować nad kapitalizmem i pozbawić go roli cywilizacyjnej. Nie jestem entuzjastą wszystkiego, co sprawił kapitalizm, a tym bardziej współczesnej jego ideologii, czyli neoliberalizmu. Jednak Kościół miał w końcu XIX wieku i w pierwszych dekadach XX wieku nadzieję, że opanuje kapitalizm przez utworzenie nie tylko katolickich związków zawodowych i katolickich kół robotniczych, ale także katolickich związków pracodawców. Udało się to tylko w niewielkim stopniu, a jednocześnie próby te przyczyniły się do wzrostu animozji czy wręcz nienawiści wobec innych i obcych (wielu przedsiębiorców nie było wszak katolikami ani nawet chrześcijanami).

Wreszcie, kiedy okazało się, że walki z kapitalizmem nie uda się wygrać, Kościół zamilkł. Poza jedyną wspomnianą encykliką Jana Pawła II od kilkudziesięciu lat Kościół milczy na temat wszystkich, niesłychanie przecież poważnych problemów społeczno-gospodarczych, jakie nękają nas wszystkich. Od biedy i zjawiska "podklasy" aż po szaleństwa globalizacji - wszystko to jest zbywane przez Kościół milczeniem. To jego trzecia metoda: jeśli nie uda zawłaszczyć, najlepiej przemilczeć. Żadnych propozycji częściowych rozwiązań, żadnej oferty sprzyjającej solidarności społecznej i hamującej erozję społecznego zaufania czy też - jak to nazywa Robert Putnam - społecznego kapitału. Pojawiają się wprawdzie mizerni intelektualiści "okołokościelni" (jak Michael Novak), ale ich argumentacja na tle rozwoju współczesnej filozofii politycznej to jedynie dobroduszne rady lub banalne myślenie życzeniowe.

Innym problemem, który również doskonale uwidacznia stosowanie przez Kościół wciąż tych samych metod walki z rzeczywistym lub domniemanym przeciwnikiem, był i jest rozwój filozofii oraz nauk przyrodniczych. Kościół w XIX oraz XX wieku nie jest już zdolny do tego, by postępować z uczonymi lub filozofami jak z Giordanem Brunem, ale np. Pius X, który nie bez racji potępiał modernizm jako próbę zmiany doktrynalnego korpusu Kościoła, przy okazji potępił wszystkie zmiany zachodzące w świecie myśli i wiedzy. Gwałtowny charakter sławnej encykliki antymodernistycznej "Pascendi dominici gregis" (1907) jest tak godny uwagi, że warto zacytować kilka uwag papieża. Z okazji omawiania modernistycznego poglądu w kwestii Objawienia Pius X pisze wprost: "Na tym jednak nie koniec filozofowania, czyli bredzenia", a chwilę potem jednoznacznie potępia mieszanie rozumu do spraw wiary oraz "rozmyślanie nad uczuciami religijnymi". A przecież olśniewająca historia myśli religijnej polegała przede wszystkim na rozmyślaniu nad uczuciami religijnymi. Proporcje wiary i rozumu przywróci Jan Paweł II w "Fides et ratio", ale uwagi Piusa X nie są tylko formą krytyki ówczesnego stanu umysłów. Gorzej - cofają Kościół i powodują pominięcie olbrzymiego obszaru kościelnej filozofii. A wszystko z powodu strachu przed zagrożeniem ze strony myśli świeckiej czy też myśli religijnej, ale uwolnionej spod całkowitej dominacji Kościoła instytucjonalnego. Na tym tle poglądy św. Augustyna, św. Anzelma czy Pascala to myśl gigantów, z którymi papież nawet równać się nie może. Ponadto jednak Pius X krytykuje wysoką ocenę wystawianą nauce, uważa bowiem, że inne niż instrumentalne traktowanie nauki musi doprowadzić do tego, że wiara zostanie podporządkowana nauce. Całość rozumowania, które obowiązywało w Kościele aż do stosunkowo niedawnych czasów (dopiero Paweł VI zniósł obowiązek składania "Przysięgi antymodernistycznej"), opiera się na strachu. Jest to strach niekoniecznie przed tym, co już się dzieje, ale na pewno przed tym, co się może zdarzyć, jeżeli dopuści się minimalne ustępstwa wobec modernizacji. Kościół zaczyna stosować metodę otwartej walki z przejawami modernizacji, które mogłyby spowodować, że jego zdanie w sprawach niedotyczących bezpośrednio wiary, lecz moralności oraz związku między zmieniającym się światem a niezmienną postawą Kościoła, zostałoby zakwestionowane. Przy czym nie chodzi o najzupełniej zrozumiałą niezmienność doktrynalną, ale o niezmienność w zakresie wpływu moralnego. Kościół zaczyna więc stosować zasadę: kto nie z nami, ten przeciw nam. Trudno oprzeć się wrażeniu, że bardzo istotny wpływ na zachowanie Kościoła miała też stopniowa, a w końcu całkowita utrata władzy politycznej.

Na tym tle interesujące wydają się już nie metody stosowane świadomie przez Kościół w celu odrzucenia modernizacji, ale konsekwencje stosowania owych metod - konsekwencje nieuchronne, a dla pozycji Kościoła w świecie często bardzo szkodliwe. Najpoważniejsza z nich polega na zwalczaniu przeciwników traktowanych en bloc. W XIX wieku przykładem tego jest wymienianie przez papieży z reguły jednym ciągiem socjalizmu oraz liberalizmu - tak jakby między tymi dwoma stanowiskami nie było żadnej różnicy i tak jakby socjalizm nie był o wiele poważniejszym zagrożeniem dla Kościoła. Współcześnie przykładem takiego blokowania zagrożeń o różnej sile jest traktowanie jako niedopuszczalnych wszystkich form "zabijania życia", czyli aborcji, antykoncepcji oraz zapłodnienia in vitro. Jeżeli uznać aborcję za rzeczywiste pozbawianie kogoś życia, to czym innym jest antykoncepcja, a zupełnie czym innym in vitro. Kościół na skutek traktowania wszystkich moralnych zagrożeń en bloc traci zdolność głębszego wniknięcia w rzeczywiste problemy ludzi, którzy często są ludźmi wierzącymi, ale mają realne problemy, z którymi chcieliby sobie poradzić. Od Kościoła zaś żadnej rady nie usłyszą poza zakazem lub nakazem. Innymi słowy jest to odmowa dyskusji na tematy moralne i społeczne - znowu podkreślmy, że nie ma powodu, by Kościół wdawał się w dyskusję z wiernymi na temat spraw doktrynalnych (chociaż w przeszłości i to się zdarzało). Odmowa dyskusji jest w tym wypadku w gruncie rzeczy odmową pomocy, bo nikt już we współczesnym świecie nikogo nie słucha bezkrytycznie, zwłaszcza w czasach rzeczywistego pluralizmu wartości.

Drugą istotną konsekwencją metod walki stosowanych przez Kościół jest rezygnacja z polemiki z konkretnymi przeciwnikami mającymi wielki wpływ na stan ludzkich umysłów. Zdumiewa, że Kościół nie podjął nigdy intelektualnej polemiki z oświeceniem. W tym zakresie wyręczali go tacy myśliciele jak Joseph de Maistre czy Donoso Cortez, ale Kościół, który oficjalnie nigdy nie zniżał się do polemiki z konkretnymi poglądami konkretnych ludzi (w encyklikach praktycznie nie ma nazwisk filozofów, myślicieli, nawet tych grzeszących) z niepotrzebną i szkodliwą dumą oświecenie pominął milczeniem. Identycznie jest w naszych czasach. Nie brakuje przecież wielkich myślicieli - od Leszka Kołakowskiego po Charlesa Taylora - którzy są bliscy religii, dla których religia i jej przetrwanie stanowią podstawowy problem nowoczesności. Dumne milczenie Kościoła doprawdy nie sprzyja jego intelektualnej pozycji. A skąd to milczenie? Z obawy (której nie podzielało co prawda dwóch ostatnich wybitnych intelektualnie papieży) całej instytucji przed podjęciem debaty ze światem. Albowiem reguły każdej debaty są takie, że trzeba wysłuchać z szacunkiem przeciwnika i dopiero potem go zaatakować za pomocą stosownych i przemyślanych argumentów. Kościół woli ograniczyć się do zakazów oraz nakazów.

Powstaje zatem pytanie, czy nie jest tak, że Kościół - co najmniej od dwu, a w istocie od czterech stuleci - usiłuje nie dostrzegać rzeczywistości. Przytoczmy znany wszystkim współczesny fakt: otóż według różnych ocen od 65 do 80 proc. katolików na świecie stosuje rozmaite środki antykoncepcyjne. Jeżeli od tej liczby odjąć tych, którzy już nie muszą obawiać się ciąży, to niemal wszyscy katolicy stosują jakieś formy antykoncepcji - od starych jak świat po nowoczesne. Wszyscy bez wyjątku zostają potępieni przez Kościół, ale co z tego wynika? Kłopot dla księdza na spowiedzi i kłopot dla człowieka, który grzeszy, ale nie potrafi tego grzechu potraktować naprawdę poważnie. Żadne formy potępienia nie zmienią istniejącej praktyki - z tak wielu oczywistych powodów, że nie warto ich wyliczać. I nawet jeżeli wiemy, że czasem ci, którzy stosują antykoncepcję, potem tego żałują, nie zmienimy świata, w którym bardzo niewiele rodzin chce mieć mnóstwo dzieci, w którym przemiany biologiczne spowodowały, że zarówno kobiety, jak i mężczyźni są znacznie dłużej zdolni do prokreacji niż wskazuje na to zdrowy rozsądek i myślenie o przyszłości ewentualnych dzieci. Nie miejsce tu na rozważanie tego problemu, ale czy nie lepiej byłoby, gdyby Kościół zajął w tej kwestii nieco bardziej zniuansowane stanowisko? Odmawiam słuszności bardzo często przytaczanemu argumentowi, że w kwestiach moralnych nie ma kompromisu. Ależ tak, w dziedzinie moralności składamy się wyłącznie z kompromisów - nie tylko dlatego, że jako ludzie dalecy jesteśmy od doskonałości, ale także dlatego, że współżycie z innymi ludźmi bez stosowania kompromisów w zakresie moralności byłoby nie do wytrzymania, a społeczeństwa złożone z samych pryncypialistów to wizja horrendalna.

Innym przykładem odmowy dostrzegania rzeczywistości jest krytyczny stosunek Kościoła i wielu moralistów wyznających rozmaite odmiany chrześcijaństwa do niektórych zainteresowań i tematów podejmowanych przez współczesną naukę, a ostatnio w szczególności przez biologię. Wszyscy doskonale zdajemy sobie sprawę z zagrożeń wynikających na przykład z badań genetycznych i ich ewentualnych konsekwencji. Ale przecież tak samo było z niemal wszystkim pracami naukowymi. Nawet wynalazcy nowych gatunków jabłek - bardziej trwałych, ale powodujących zniknięcie tradycyjnych gatunków, które tak pięknie opisywał Jarosław Iwaszkiewicz - powodują być może straty nie do odrobienia i niszczą nam zdrowie. Tym bardziej dotyczyło to badań nad energią atomową, które wzbudziły liczne protesty, co w niczym nie powstrzymało badaczy. Wszystkie badania naukowe - jedne w minimalnym, inne w kolosalnym stopniu - mogą mieć negatywne konsekwencje. Ale tylko ludzie naiwni mogą wierzyć, że uda się je powstrzymać za pomocą zakazów. Jedynie wiara w człowieka i w to, że potrafi zdać sobie sprawę z konsekwencji swoich działań, może ograniczyć lub zniwelować niepożądane lub wręcz groźne konsekwencje tych badań.

Widząc ten stan rzeczy, a także obraz współczesnych społeczeństw demokratycznych i liberalnych (bardzo daleki od doskonałości i podlegający bardzo ostrym formom krytyki), musimy jednak ze smutkiem skonstatować, że wpływ Kościoła na nie jest minimalny, a tam, gdzie istnieje rzeczywiście, ogranicza się do presji wywieranej na prawodawcę, czyli do zaangażowania politycznego. Przy demokratycznej zmienności władzy zaangażowanie to może szybko doprowadzić do ustanowienia odmiennych regulacji prawnych już niezgodnych z nakazami moralnymi Kościoła. Nie znajduję w tym żadnych powodów do radości, przeciwnie, przygnębia mnie fakt, że największy potencjalnie autorytet moralny nie potrafi dozować swoich pouczeń oraz nie potrafi stosować takich technik perswazji, które miałyby realny wpływ na współczesne społeczeństwa. Kościół wciąż nie potrafi się otrząsnąć z trwającego cztery stulecia i postępującego zjawiska modernizacji, która polega między innymi na tym, że coraz więcej dziedzin życia nie podlega jego władzy oraz że coraz większa liczba ludzi nie słucha bezkrytycznie jego nakazów. Nie znaczy to jednak, że rola Kościoła jest wyłącznie defensywna lub że Kościół jest skazany na nieskuteczność. Jeżeli Sobór Watykański II potrafił bardzo wiele zmienić w Kościele, to pora zapewne na zmianę stosunku Kościoła do świata. Zmiana ta nie może naturalnie polegać na nonsensownej "liberalizacji" religii, lecz na wyjściu do ludzi, którzy mają realne i doskonale znane, a czasem dramatyczne kłopoty i chcieliby je rozwiązać nie uciekając się do grzechu. Nie pomogą tu jezuickie ustępstwa (jak w sprawie małżeństw żyjących w "grzechu" bez własnej winy), tylko jasna i stanowcza konfrontacja z rzeczywistością, zrozumienie intencji i odróżnienie tych ludzi, którzy np. chcieliby aborcji na życzenie od tych, którzy nie mogą mieć dziecka i marzą o zapłodnieniu in vitro. Krótko mówiąc, Kościół mógłby wreszcie podjąć - stanowczo, ale przy zachowaniu wyczucia rzeczywistości - wszystkie najważniejsze problemy wynikające z modernizacji.

Marcin Król

p

*Marcin Król, ur. 1944, historyk idei, publicysta, profesor Uniwersytetu Warszawskiego. Współzałożyciel i redaktor naczelny pisma "Res Publica Nowa". Zajmował się historią polskiej myśli politycznej - na ten temat opublikował m.in. książki: "Style politycznego myślenia" (1979) oraz "Konserwatyści a niepodległość" (1985). Jeden z najważniejszych przedstawicieli polskiego konserwatywnego liberalizmu, komentator i krytyk myśli liberalnej, której poświęcił dwie książki: "Liberalizm strachu i liberalizm odwagi" (1996) oraz "Bezradność liberałów" (2005). Oprócz tego wydał m.in. "Romantyzm - piekło i niebo Polaków" (1998) oraz "Patriotyzm przyszłości" (2004). Jest stałym współpracownikiem "Europy". Ostatnio w nr 194 z 22 grudnia ub.r. opublikowaliśmy jego tekst "Kłopoty z Panem Bogiem" poświęcony współczesnym sporom o religię.