Precz z komuną! - to skandowane przez opozycję hasło także przejdzie do historii polskiego parlamentaryzmu. Histeryczne, wykrzykiwane przecież kiedyś przez manifestantów bitych pałami przez uzbrojonych po zęby milicjantów.

Sanacja kontra samowola

Bezsensowne, ale czy marszałek Komorowski nie dał do nich choćby pretekstu? Analogia z czasami komunistycznej dyktatury to gruba przesada. Ale czy znany skądinąd z poczucia humoru, z kultury, Bronisław Komorowski nie zapatrzył się trochę na marszałków parlamentów z czasów dyktatury sanacyjnej? Marszałków wyrozumiałych dla swoich, twardych wobec opozycji. To jednak nie były, przy całym sentymencie dla Piłsudskiego, czasy demokracji.

Marszałek kilka tygodni temu nie dopuścił do przegłosowania wniosku, który miał umożliwić debatę nad domniemanymi naciskami na prokuratora Miłoszewskiego. Naciskami, które miały prowadzić do pozbawienia immunitetu Zbigniewa Ziobrę. Teraz poszedł tą samą drogą. W demokracji większość może zawsze przegłosować mniejszość, ale zwykle próbuje z nią negocjować - nie meritum, ale reguły podejmowania decyzji. Czy było wielkim ustępstwem przełożenie decyzji w sprawie immunitetu na pierwsze posiedzenie po wakacjach? Nie było. Ale po co tracić czas na cierpliwie poszukiwanie kompromisu?

Czy człowiek dążący do niezadrażniania stosunków z partią opozycyjną posłałby do prowadzenia komisji Stefana Niesiołowskiego, który stał się jednym z kilku symboli partyjnej agresji na Wiejskiej. On z kolei prowadził obrady, jak potrafił. Jak powiedział ktoś z PiS - "z buta". Wyjście z sali opozycji było kwestią czasu.

Pisałem parę tygodni temu, że za atmosferę w parlamencie odpowiada w pierwszym rzędzie większość. Podtrzymuję tę opinię. Spójrzmy jednak na opozycję. Jeśli marszałek Komorowski żyje w czasach sanacji, to klub PiS jest pogrążony w czasach sarmackich. Staje się bezładną gromadą preferującą wędrówki po korytarzu zamiast normalnych procedur i argumentów. Czy klub nie szukający zwady paraliżowałby komisję regulaminową najściem ponad 100 osób, co stało się we wtorek? Czy sam Zbigniew Ziobro zainteresowany załatwieniem sprawy, a nie odgrywaniem roli męczennika, wyjechałby w apogeum gorących dla niego zdarzeń do Krakowa? Przecież immunitet straci i tak. Tyle że trzeba to zrobić możliwe hałaśliwie.

Mecz bez reguł

Reklama

Od początku wolnej RP posłowie protestowali, krzyczeli, wychodzili z sali, Zawsze śmieszył mnie postulat "żeby się nie kłócili". Po to jest parlament, aby się kłócili. Ale w najdramatyczniejszych czasach, choćby wojen między partiami solidarnościowymi i postkomunistyczną lewicą, zachowywano minimalną elastyczność. Powtórzę, nie co do meritum, a co do reguł gry.

Owszem, marszałkowie Chrzanowski, Oleksy, Plażyński, Borowski antagonizowali opozycję kontrowersyjnymi decyzjami, ale istniały jakieś linki między nimi i ich krytykami, nici porozumienia, które umożliwiały po ochłonięciu zawarcie kompromisu. Jednego dnia darto koty, drugiego marszałek grzecznościowo pozwalał na przerwę klubowi opozycji, bo tego wymaga nie regulamin, a utarta sejmowa grzeczność. Ten obyczaj w poprzedniej kadencji zaczęli psuć marszałkowie Jurek i Dorn z PiS. Ale obecny marszałek, obecna większość, podąża ochoczo tą drogą, a nawet przekracza kolejne granice. Granice, poza którymi parlamentarny mecz przestaje mieć sens. Bo on ma sens tylko wtedy, gdy strony umówią się choćby co do tego, jak ma wyglądać boisko.

Doświadczony parlamentarny dziennikarz przypominał na gorąco w TVN awantury z Gabrielem Janowskim czy partią Leppera. Ale to były ekstrema. My mamy dziś Sejm bez skrajnych radykałów i bez ludzi znikąd, Sejm wyłoniony głównie przez dwie partie zdawałoby się znaczące i odpowiedzialne. A to właśnie one zwarły się w śmiertelnym uścisku.

Gdybym miał na gorąco ryzykować diagnozę, dlaczego tak się stało, powiedziałbym: bo partie te organizują swoich członków wokół wzajemnego braku szacunki, nawet nienawiści. Bo PO szuka w tępym antypisyzmie recepty na mierne rezultaty rządzenia, brak sensownych ustaw - tak jak w obelgach posła Palikota. Bo PiS szuka w łopatologicznej antyplatformerskości zasłony dymnej dla swoich kłopotów z tożsamością, ze społecznym poparciem, Ta toksyczność owocuje nawet nie tylko awanturami, ale trwałym brakiem wzajemnej lojalności. Lojalności, którą można zachować w najostrzejszej partyjnej walce.

Może zwykłych ludzi za bardzo to nie obchodzi. To nie ich świat, co najwyżej do końca zrażą się do parlamentu. Ale te wojny maskują pustkę obecnej polityki. Za tę pustkę też w większym stopniu odpowiada partia rządząca, bo to ona nie oferuje nam ciekawych pomysłów, sensownych projektów, niechby i obok tych bijatyk. Choć w ostatecznym rozrachunku to akt oskarżenia wobec całego modelu polskiej polityki ostatnich lat. Modelu, dzięki któremu raz za razem powraca pytanie: po co to panowie robicie. A czasem nawet: po co jesteście w polityce.