Czeski kubeł zimnej wody został wylany na prorosyjskie głowy po serii triumfów Moskwy. Na szczycie Unia - Rosja w Nicei Sarkozy wezwał do wstrzymania rozmów o tarczy antyrakietowej. Mało tego, ponowił propozycję zwołania w przyszłym roku konferencji o bezpieczeństwie europejskim z udziałem UE, USA i Rosji. W ten sposób Moskwa zyskiwałaby głos w kwestiach obronnych Europy Zachodniej. Nigdy wcześniej go nie miała.

Reklama

Praga chce odwrócić ten trend. Sceptycznie odnosi się do konferencji. Kluczowym punktem swojej prezydencji uczyni nie wielostronne rokowania o bezpieczeństwie, ale spotkanie europejskich przywódców z prezydentem Obamą, które odbędzie się w kwietniu na Hradczanach. Stawia zatem nie na Rosję i silne kraje rozwijające się, ale na Waszyngton i NATO.

Francja - Rosja, dwa bratanki

Dotychczas było inaczej. Szczyt nicejski był przygotowaniem do spotkania grupy G20 w Waszyngtonie. Francji oraz większości innych krajów UE zależało, aby cała Europa - Wschód i Zachód - pojechała do Ameryki z podobnym przesłaniem. Dość swawolnego rynku, czas okiełznać go mechanizmami kontrolnymi. Moskwa mogła odtrąbić sukces. Pod przesłaniem podpisali się bowiem także przedstawiciele państw pozaeuropejskich, głównie Chin, Indii i Brazylii. Tylko Stany Zjednoczone, niczym samotny rycerz, obstawały przy wolnym rynku.

Przesłanie G20 wzmacnia rolę państw. One bowiem, a nie instytucje ponadpaństwowe, mają realną władzę polityczną, aby wyegzekwować kontrolę. To jeden z pierwszych kroków w kierunku rozpisania koncertu mocarstw, który stopniowo przejmie rządy nad światem. Znowu punkt dla Moskwy. Rosjanie nie ukrywają, że taki jest ich cel strategiczny.

Od wybuchu kryzysu światowego także prezydent Francji szuka innych sposobów sprawowania władzy i porozumiewania się w sferze międzypaństwowej. Chciał przesunąć ośrodek decyzyjny UE w kierunku szczytów krajów strefy euro, potem zaproponował nowe Bretton Woods, czyli przeformatowanie systemu regulującego globalny system walutowy w oparciu o dolara. Tak ambitny plan nie ma szans na realizację, jeśli nie pozyska się dla niego możnych stronników. Rosja także uważa, że obecne instytucje międzynarodowe przeżyły się, choć jej akurat bardziej chodzi o organizacje polityczne: ONZ, a szczególnie Radę Bezpieczeństwa. W reformatorskim zapędzie Sarkozy’emu i tandemowi Miedwiediew - Putin zaczęło być po drodze.

Nie taki diabeł straszny

Reklama

Takie przesunięcie punktu ciężkości na arenie międzynarodowej niepokoi kraje małe i średnie. Czechy staną się wyrazicielem ich obaw. Praga nie chce udawać przewodzenia Unii, ona bierze ten obowiązek na poważnie. I może liczyć na poparcie kilku innych państw - Polski, Szwecji, Litwy, Estonii, Łotwy, a nawet Wielkiej Brytanii. Może nie jest to koalicja zdolna zmienić kształt Europy, ale na pewno wystarczająco silna, by nią solidnie potrząsnąć.

Czesi mają szanse na sukces także dlatego, że Moskwa jest dużo słabsza, niż wynikałoby z jej prężenia muskułów na arenie międzynarodowej. Ona tylko gra rolę krzepkiego niedźwiedzia, faktycznie to wyleniały miś. Dlatego tak bardzo zależy jej, by pieśń światowych reform wyśpiewywał zgodny chór kilkunastu najsilniejszych gospodarek, a nie tylko Moskwa wsparta ewentualnie przez Paryż. Jej samotny głos nie miałby dziś siły przebicia.

Retoryka obu współcarów Rusi - Putina i Miedwiediewa - zdaje się przeczyć tezie o słabości Kremla. Drugi z nich groził wszak niedawno rozmieszczeniem u naszych granic rakiet taktycznych Iskander, jeśli w Polsce i Czechach powstaną bazy tarczy antyrakietowej. Proponował nawet Ameryce opcję zerową. Nikt nic nie rozmieszcza i wszystko pozostaje po staremu. Zupełnie jak Chruszczow Kennedy’emu podczas kryzysu kubańskiego w 1962 roku (wówczas Związek Sowiecki wycofał rakiety z Kuby, a Amerykanie z Turcji). Jak mocarstwo mocarstwu. Jeśli dodać do tego inne zapowiedzi Rosjan: modernizację i większe uzawodowienie armii, budowę baz morskich na Kubie, w Libii, Syrii, a może także Wenezueli, rozwój strategicznych sił jądrowych, rewizję granic w Arktyce i jej eksplorację, wreszcie dumne obnoszenie się Miedwiediewa na szczycie G20, uzyskamy obraz zaiste imperialnego rozmachu. Kiedy jednak z poziomu deklaracji zejdziemy do konkretów, spod ambitnych planów wyziera mizeria.

Pusta kieszeń Kremla

Z czego Moskwa za to wszystko zapłaci? Kryzys finansowy dotknął Rosję dużo boleśniej niż kraje Zachodu. Niemal połowa jej budżetu pochodzi ze sprzedaży gazu i ropy, a ich ceny spadają. W budżecie powstaje dziura, którą Kreml łata rezerwami walutowymi zgromadzonymi na czarną godzinę - około 500 miliardów dolarów. Nic nie wskazuje na to, by w najbliższych miesiącach, a nawet latach na rynku paliw sprawy przybrały korzystny dla Moskwy obrót. Rezerwy stopnieją więc do zera może nawet już w 2012 r. Dobrze będzie, jeśli władza zdoła wówczas wypłacić na czas pensje i emerytury, a co dopiero mówić o budowie imperialnego aparatu przemocy. Skąd wreszcie znajdzie fundusze na radykalną modernizację swoich sieci przesyłowych surowców energetycznych? Bez niej Rosja nie będzie w stanie wywiązać się z już podpisanych kontraktów. Zalew Europy rosyjskim surowcem? To nie zagrożenie, to mrzonka.

Unia Europejska mimo przejściowych kłopotów jest w dużo korzystniejszej sytuacji niż Moskwa. Nasze gospodarki są piętnastokrotnie silniejsze niż rosyjska. Nasze armie, choć pozostawiają wiele do życzenia - lepiej wyposażone i dowodzone niż siły zbrojne Federacji. Dobrze, by Europa umiała skorzystać ze swoich przewag.

Czesi mają rację. Od Moskwy możemy żądać. Mamy ku temu narzędzia. Unia wznowi rokowania o partnerstwie strategicznym zawieszone po wojnie z Gruzją. To dobry moment, by postawić Kremlowi katalog postulatów. Kolejną okazją jest tak pożądana przez Moskwę reforma instytucji międzynarodowych. Unia może ją w tym wspierać, ale za cenę korzystnych koncesji. Mamy siłę. Moskwa tylko ją udaje.