Monolog premiera w scenerii pustego dziedzińca Politechniki Gdańskiej był empatyczny, dobrze wyuczony i wiarygodny. Zarówno, gdy Tusk opowiadał o arabskim tropie prywatyzacji dwóch stoczni, jak i relacjonował z nieco nadmiernym egotyzmem własne starania o los trzeciej.

Rzecz w tym, że tym razem nie miało to znaczenia. Gdyby Tusk opowiadał to wszystko reporterce telewizyjnej, siedząc w przytulnym zakątku swojego pałacu, przy zapalonym kominku – rzecz byłaby miła i pozytywna. Ale w Gdańsku Tusk stworzył samemu sobie sytuację ze wszech miar paskudną. Na pustym dziedzińcu towarzyszyły mu puste krzesła i dwóch sympatycznych, acz kompletnie absurdalnych w swej roli panów, udających „prawdziwych związkowców”. Zaś kontrapunktem dla publiczności oglądającej Tuska w telewizorze stał się obrazek sarmackiego pikniku rubasznej stoczniowej kompanii pana Guzikiewicza. I ta paskudna sytuacja wzięła górę nad premierowskim monologiem.

Od wielu dni propaganda PO skoncentrowana była na kreowaniu nowego wroga. Miała nim być „Solidarność”. Tak było cały czas, odkąd Tusk obciążył związkowców winą za rezygnację z gdańskich obchodów XX-lecia i wyzwał ich zarazem na telewizyjną debatę. Kreowano wroga, którego już za chwilę premier na oczach narodu miał roznieść w pył. Zamęt wokół kwestii przebiegu i uczestników debaty celowo prowokował związkowców do nerwowości i arogancji. Janusz Śniadek okazał się mniej uparty niż bywał Lech Kaczyński i dał się już na starcie wyeliminować sprawdzonym numerem z brakującymi krzesłami. Rycerz bowiem nie miał zmierzyć się z prawdziwym smokiem. Miał to być smoczek ustawiony i przygotowany do premierowskiego sztychu: bezzębny, bezradny i z powyrywanymi łuskami. Na koniec więc postawiono warunek, że w trakcie walki smok ma być podgryzany przez jamniki. Tego było za dużo.

Sarmacka kompania Guzikiewicza znalazła fortel, aby się ratować. Odmówiła debaty, zorganizowała pod stocznią własny piknik i tam właśnie zaprosiła Tuska. Z estetycznego punktu widzenia nieładnie używać całej mocy urzędu premiera do zorganizowania takiego widowiska. Tusk chciał ustawić sobie przeciwnika zastępczego i śmiesznie słabego. Dobrze wyczuła to opinia publiczna, obciążając premiera winą za sytuację.

Ale dla polityki istotniejszy jest inny fakt. Nie tylko kompania Guzikiewicza, ale cała „Solidarność” nie jest na razie prawdziwym wyzwaniem dla władzy. Związki zawodowe są słabe i nie stoi za nimi żadna prawdziwa dynamika społeczna. Ani „Solidarność”, ani OPZZ nie mają dziś poważnych idei ani żądań i w najmniejszym stopniu nie pozbawiły dotąd rządu pełnej swobody formułowania polityki. Nie potrafiły tego zrobić, mimo iż czas kryzysu winien przecież im sprzyjać. Co więcej, mimo zaklęć o ich niezależności, jest tajemnicą poliszynela, iż polityczna rola obu związków jest wasalna wobec patronujących im partii: PiS i SLD.

Ustawianie sobie „Solidarności” jako przeciwnika zastępczego wobec PiS jest polityką pozbawioną sensu. Antyrządowa retoryka związkowców jest przecież prostą funkcją wojny PO – PiS, a nie żadną samoistną kampanią z poważnymi roszczeniami socjalnymi. A związki są wprzęgnięte w logikę międzypartyjnej rywalizacji.Gdyby premier naprawdę chciał pogadać z robotnikami, nie organizowałby tego śmiesznego gdańskiego widowiska z rycerzem i smokiem. Gdyby gdańscy związkowcy rozmową o swoich sprawach byli zainteresowani, nie trzymaliby pod stołem przygotowanych „kwitów”, które – ich zdaniem – mają kompromitować premiera.

Zatem polityczny błąd Tuska polega na tym, że zamiast spokojnie wykorzystać dla dobra kraju czas słabości związków, wyciągnął je na wierzch za uszy, czyniąc z nich niepodziewanie pierwszoplanowego aktora polityki. Chyba tylko po to, by znaleźć sobie jakiś łatwy do wygrania konflikt. I już po raz drugi dał się ograć fortelom gdańskich związkowców. Bez sensu. A jeszcze nie wiadomo, czy zachęcając w ten sposób związki do ofensywy, nie przyczynił się – jak uczeń czarnoksiężnika – do rozpętania rzeczywistych socjalnych demonów, którym sprzyjać będzie kryzys.