Podniesionej przez Grzegorza Schetynę kwestii „nowego modelu prezydentury, zaangażowanej w bieżącą politykę” nie da się zredukować ani do złośliwości szefa gabinetu premiera Nowaka, ani tym bardziej – do porcji rytualnych ataków na prezydenturę Lecha Kaczyńskiego. Trudno uwierzyć – jak chce Nowak – że wicepremier nie słyszał o konstytuującej polski model prezydentury zasadzie incompatibilitas. A Kaczyński jest oczywiście prezydentem partyjnym w stopniu porównywalnym ze swoim poprzednikiem, z tą może różnicą, iż nie słychać, aby z towarzyszami z PiS robił lukratywne interesy. Jeśli Schetyna pomimo to wnosi na polityczną agendę kwestię łączenia urzędu Głowy Państwa i funkcji szefa rządzącej partii – to dlatego, że rozumie politykę, a nie dlatego, że jest niedouczony.

Polska polityka nieuchronnie prowadzi do punktu, w którym trzeba się będzie zmierzyć z ryzykiem kryzysu dzisiejszego kaczyńsko-tuskowego systemu władzy. Istotą panowania Tuska nad jego partią jest to, że z augustowską determinacją wyciął w pień tych członków PO, którzy mogli mieć porównywalne z nim samym talenty i kwalifikacje do sprawowania przywództwa. Strukturalna kwestia tak zbudowanej PO polega właśnie na tym, że rządząca Polską partia nie jest w stanie wyłonić realnego następcy Tuska. A jedyny człowiek dysponujący tam ograniczoną suwerennością, czyli Schetyna, nie ma osobowościowych kwalifikacji do piastowania stanowisk wiążących się z nieustanną koniecznością publicznego przedkładania argumentacji, uprawiania propagandy, a ostatnio także pop-kulturowego PR-u. O tej sytuacji wiedzą działacze PO i wyprowadzają zeń wnioski. Palikot doszedł całkiem logicznie do wniosku, że po Tusku zdarzyć się może w PO każdy absurd (także absurd przewodnictwa Palikota), a Schetyna roztropnie szuka rozwiązania dylematu w zmianie modelu prezydentury.

Oczywiście opozycja nie da PO zgody na wykreślenie przepisu o incompatabilitas dla kaprysu Tuska. Ale już rzecz ma się inaczej, jeśli potraktować to jako przyczynek do kwestii narastającej groźby kryzysu systemu władzy. Prezydentura – jak mówi Schetyna – „zaangażowana w bieżącą politykę” może oznaczać dwa projekty. Jeden – to wielka reforma egzekutywy radykalnie ograniczająca znaczenie partii, likwidująca dzisiejszy dualizm i „amerykanizująca” system władzy. W sytuacji, gdy i Kaczyńscy, i Tusk stworzyli swoje partie pod siebie i obaj myślą o nich w kategoriach „po nas choćby potop” – byłoby to dla przywództwa jednej i drugiej strony rozwiązanie najlepsze. Kłopot w tym, że wymagałoby ustrojowego rozmachu i spektakularnego współdziałania PO i PiS na polu konstytucyjnym.

Ale istnieje możliwość słabsza i do niej wieść może rzekoma wpadka wicepremiera. Już wiemy, że celebracyjna prezydentura Kaczyńskiego nie jest możliwa, no... chyba żeby premierem powtórnie był jego brat, ale na to się nie zanosi. Tym bardziej niewyobrażalne jest, by Tusk w razie wygranej zadowolił się typowo prezydenckimi zabawami z żołnierzykami i ambasadorami. Musimy więc – sugeruje Schetyna – znaleźć sposób na jakieś tego usankcjonowanie. Słabość jego logiki polega na tym, że i tu bez noweli konstytucyjnej się nie obejdzie.Ale co innego nowela lekko polityzująca prezydenturę, a co innego zupełna ustrojowa rewolucja. Jeśli Schetyna chce być teraz konsekwentny, powinien wystąpić z takim projektem. W dzisiejszej marnej sytuacji polskiej polityki byłby to projekt korzystny dla rządzenia państwem i osłabiający sukcesyjne niepokoje przywódców.