Andrzej Duda odrobił lekcję z niedzieli. Widać, że solidnie trenował - zaczął ofensywnie, wręczając prezydentowi małą flagę PO, by przywiązać go do politycznego zaplecza. W przeciwieństwie do niedzielnej debaty ani razu nie użył określenia "panie prezydencie", co miało podkreślać, że obaj są równi jako kandydaci. - To ja mam być prezydentem RP - wypalił w pewnym momencie Duda. Choć akurat ta broń mogła się okazać obosieczna wobec części niezdecydowanych. Mogli oni odebrać to jako brak szacunku dla urzędu. Zwłaszcza, gdy kandydat PiS powiedział o prezydencie za wieszczem: "Pan śmieszy, tumani, przestrasza".
Przewagą Dudy na pewno było lepsze odnajdywanie się w telewizyjnym studiu. Kandydat PiS w momentach, gdy składał obietnice np. dotyczące kwoty wolnej od podatku, mówił, patrząc wprost w kamerę. Andrzej Duda zagrał też kartą, którą w 2007 roku zastosował Donald Tusk - często podkreślał, że zapowiedzi jego działań wynikają z rozmów z wyborcami, odbytych w czasie podróży po Polsce. Tusk, osiem lat temu debatujący z Kaczyńskim, a dziś Duda chcieli przez to wykazać związek z wyborcami i jednocześnie alienację rywala.
Z kolei prezydent Bronisław Komorowski postanowił, jak się mówi w brydżu, ugrać swoje. W przeciwieństwie do poprzedniego spotkania nie zastosował żadnych sztuczek formalnych, takich jak podawanie Andrzejowi Dudzie jego wyborczej ankiety. Komorowski bazował na swoim doświadczeniu. Starał się zepchnąć przeciwnika do narożnika, wykazując jego związki z PiS i niekonsekwencję. Temu służyło pytanie o to, dlaczego Duda nie poparł prezydenckiego projektu ustawy, zobowiązującego PZPN do umieszczania orła na koszulkach reprezentacji. Podobnie jak to, dlaczego kandydat PiS nie poparł uchwały Parlamentu Europejskiego potępiającej prześladowania chrześcijan w Syrii.
CZYTAJ WIĘCEJ O DEBACIE - RELACJA Z OSTATNIEGO PRZEDWYBORCZEGO STARCIA >>>
Prezydent starł się też wykazać, że kandydat PiS zapowiada ideologizację państwa. Stąd pytanie, dlaczego nie poparł on konwencji antyprzemocowej, czy nawiązanie do pomysłów Krzysztofa Szczerskiego z PiS, który miałby zostać ministrem w kancelarii Dudy, a który - jak podkreślał prezydent - miał pomysł wprowadzenia republiki wyznaniowej i ulokowania biskupów w Senacie. (Jak potem wyjaśniał Szczerski na portalu wPolityce.pl oba pomysły pochodziły z jego opowiadania political fiction).
Obaj kandydaci często wchodzili ze sobą w spory i dosyć swobodnie trzymali się zadawanych pytań. Gdy Andrzej Duda atakował Bronisława Komorowskiego, że za jego rządów wzrosła liczba osób z zarobkami nieprzekraczającymi wysokości pensji minimalnej, prezydent udowadniał, że jest ona o 1000 zł większa niż za czasów rządów PiS. I podobnie było w innych przypadkach. Końcówka zaś dotycząca pytań o obronność i politykę zagraniczną była lepsza w wykonaniu Komorowskiego.
Nie był to pojedynek wizji, dostaliśmy raczej solidną powtórkę wszystkich ważniejszych kampanijnych zagrań obu sztabów, skompresowaną do ponad godzinnej debaty. Swój wkład wnieśli także prowadzący. Monika Olejnik gubiła się we własnych kwestiach, a pytanie Bogdana Rymanowskiego do kandydatów na prezydenta: "Jakie pan zgłosi ustawy, by podnieść pensje Polaków?" może przejść do historii debat.
ZOBACZ TAKŻE: Zdemaskowali akcję PO? Zaskakująco podobne wpisy na Twitterze... >>>
Z telewizyjnej dyskusji najbardziej zadowoleni są zwolennicy jednego i drugiego kandydata. Jak dokumentuje Twitter i Facebook, każda ze stron twierdzi, że to "jej" kandydat wygrał.
Ale choć Bronisław Komorowski powiedział, że "wybory to nie randka w ciemno", to myślę, że spora część niezdecydowanych nadal szuka włącznika światła. Dlatego trudno ocenić polityczne efekty ostatniej przedwyborczej debaty. Na pewno ona sama nie rozstrzygnęła wyborów.
Dobra forma Andrzeja Dudy pozwoliła mu nadrobić straty z niedzieli. W tym sensie można powiedzieć, że pojedynek w TVN był remisem. Atutem Dudy jest energicznie prowadzona kampania w terenie, w którą ruszył jeszcze na ostatniej prostej. Natomiast najważniejsze pytanie dla sztabu Komorowskiego brzmi, czy obie debaty na tyle podgrzały emocje, że wyciągną z domów zwolenników obecnego prezydenta z 2010 roku. Tych, którzy w pierwszej turze nie poszli do urn.
Czeka nas emocjonująca niedziela, a może nawet poniedziałek i wtorek., jeśli z exit polls dowiemy się, że przewaga zwycięzcy jest niewielka.