Gdy w lutym 2007 r. w swoim wystąpieniu w Monachium Władimir Putin oskarżył Stany Zjednoczone i Unię Europejską o łamanie prawa międzynarodowego, komentatorzy przekonywali, że to prężenie muskułów na użytek wewnętrzny. W zasadzie nie rozumiem, co chciał powiedzieć. To po prostu retoryka. Nie sądzę, by za tym kryło się coś poważniejszego - przekonywał szef socjaldemokratów w Bundestagu Peter Struck. Dla eksperta do spraw zagranicznych Gerta Weisskirchena był to błąd psychologiczny, a Putin wystąpił w roli twardziela wymachującego szabelką.
Tradycyjnie pojawił się też argument - właśnie ze strony Weisskirchena - by nie iść zbyt ostro w krytykę Kremla, bo to tylko wzmocni siły antyzachodnie. Ze zrozumieniem wypowiadał się również Ruprecht Polenz z CDU. Ówczesny szef Pentagonu Robert Gates skomentował jedynie, że Putin tak ma, bo jako były agent mówi prosto z mostu. Dodał, że jedna zimna wojna wystarczy, i zwrócił uwagę na to, że Rosjanie próbują posługiwać się energią jako instrumentem nacisku na inne kraje i wysyłają broń w rejon konfliktów.
Dyplomacja gazowa i eksport broni były maksimum tego, czym w mniemaniu Zachodu mogła zagrozić Rosja. Rok później, w kwietniu 2008 r. na szczycie NATO w Bukareszcie mieliśmy okazję wysłuchać kolejnego przemówienia Władimira Putina, w którym ten bez większego skrępowania podważał integralność terytorialną Ukrainy. Jednak również wtedy oceniano te słowa jedynie jako tezy publicystyczne. Kilkanaście tygodni później pięciodniowa rosyjska ofensywa w Gruzji pokazała, że dla Moskwy uderzenie w sąsiada nie jest tabu. Ale i wówczas dominował pogląd, że to odległy konflikt na krańcu świata, a Rosjan do działania sprowokowały władze Gruzji.
Reklama
Uderzający jest kontrast w stosunku do rzeczywistości, którą te tezy ukształtowały. Oto rosyjska marynarka wojenna odpala z Morza Kaspijskiego pociski manewrujące, które przelatują nad terytorium Iranu i uderzają w cele w Syrii. Rosyjskie lotnictwo zabija w górskim terenie niedaleko As-Sarmanii w prowincji Idbil szkolonego i finansowanego przez CIA Basila Zamu, dowódcę grupy rebelianckiej walczącej z Baszarem al-Asadem. A rosyjscy nacjonaliści sugerują, że kolejnym miejscem, gdzie wyruszą siły ekspedycyjne Kremla, będzie pogrążona w chaosie Libia.
Nieco wcześniej, bo zaledwie półtora roku przed operacją zamorską, siły Putina dokonują skutecznej aneksji ukraińskiego Krymu i wywołują rebelię w Zagłębiu Donieckim. Później dokonują licznych prowokacji na Morzu Bałtyckim, w przestrzeni powietrznej na granicy z NATO, porywają oficera estońskich służb specjalnych. Przy tych działaniach inwazja na Gruzję w 2008 r. wydaje się być chłopięcą zabawą.
W ciągu ośmiu lat Rosja Władimira Putina dokonała ogromnego postępu w przesuwaniu granicy tego, co uznajemy za normę. W Monachium i Bukareszcie odstępstwem od niej były radykalne i niepoprawne politycznie tezy. Dziś tym odstępstwem nie są nawet wyrafinowane uderzenia za pomocą pocisków manewrujących i podgrzewanie lub wygaszanie rebelii na wschodzie Ukrainy. Oczywista jest debata na temat udziału Kremla w budowaniu nowego ładu na Bliskim Wschodzie. Nikt nie podważa roli Rosji w gaszeniu pożaru w Zagłębiu Donieckim, który sam wywołała. Krym de facto został uznany za część tego państwa, choć de iure w dającej się przewidzieć przyszłości tak się zapewne nie stanie.
Podobnie jak w 2007 r. pojawiają się argumenty, by mimo to nie iść za bardzo w krytykę Rosji i nie budzić w niej jeszcze większych demonów. Tak w zachodniej publicystyce, jak i w polskiej kampanii wyborczej. Takie założenie jest jednak drogą donikąd. Za chwilę Władimir Putin po raz kolejny przesunie granice. Jak mówił nam urodzony na Krymie ukraiński komentator Pawło Kazarin, po przemeblowaniu stosunków międzynarodowych (inwazja, aneksja, rebelia, operacja zamorska) prezydent jeszcze raz spróbuje wywrócić stolik. Złoży ofertę przyłączenia się do wojny z terrorystami z Państwa Islamskiego.
Jeśli tak jest w istocie, Putin usiłuje powtórzyć zabieg sprzed z górą ośmiu dekad. Wówczas Związek Sowiecki, zgodnie z założeniami własnego sojuszu z Niemcami, podjął próbę napaści na Finlandię. W nieco już zapomnianych dziś szczegółach inwazja została przygotowana zgodnie z tajnikami rzekomo nowatorskiej wojny hybrydowej. Oto nazajutrz po ataku powstał Fiński Rząd Ludowy, a na jego czele stanął komunista Otto Kuusinen, który natychmiast podpisał z sowieckimi władzami układ zgadzający się na oddanie Przesmyku Karelskiego.
Plany zajęcia całej Finlandii i osadzenia w Helsinkach Kuusinena spaliły na panewce, tak jak spaliły na panewce plany utworzenia Noworosji na rosyjskojęzycznych ziemiach Ukrainy. W obu przypadkach Moskwa została poddana międzynarodowej izolacji, w 1939 r. usunięto ją z Ligi Narodów, po ukraińskiej awanturze nałożono sankcje. Izolacja zniknęła, gdy po ataku Niemiec na ZSRR powstała antyhitlerowska koalicja, a sowieckie przewiny uszły w niepamięć. Teraz Moskwa wystosowała podobną ofertę - tym razem jednak koalicja miałaby być wymierzona w samozwańczego kalifa.
Jeśli Zachód przyjmie tę ofertę, będziemy musieli jeszcze uważniej analizować słowa Putina. Zwłaszcza te dotyczące naszego regionu. Powstanie koalicji antyhitlerowskiej spowodowało oddanie naszej części Europy na łaskę i niełaskę Kremla. Teraz stawka nie jest aż tak wysoka, ale i tak potencjalnie groźna. W najgorszym razie może się bowiem skończyć odpuszczeniem przez Zachód Ukrainy i sformalizowaniem roli Polski jako członka NATO drugiej kategorii – z teoretycznymi gwarancjami bezpieczeństwa, ale bez natowskiej infrastruktury.