Gdybym był Brytyjczykiem, głosowałbym za Brexitem, bo Unia jest czymś kompletnie innym niż Europejska Wspólnota Gospodarcza, do której Wielka Brytania wchodziła przed 40 laty. Coraz bardziej odległym od pierwotnych założeń. Wielkiej Brytanii chodziło o wspólny rynek – i nic więcej. Na pewno nie o to, by powstawało rządzone przez biurokratów superpaństwo, w którym instytucje unijne metodą faktów dokonanych coraz bardziej rozszerzają swoje kompetencje. W którym mimo teoretycznej równości państw zawsze okazuje się, że mniejszy kraj może być przymuszany niemal do wszystkiego, jak było w przypadku Grecji, przez bardziej wpływowych członków. W którym dopuszczany jest tylko jeden rodzaj poglądów, a politycy nieco mniej euroentuzjastyczni z definicji nie mają racji, i gdzie jeśli wyborcy zagłosują nie po myśli rządzących, głosowanie można powtórzyć. W którym Komisja Europejska reguluje wysokość płomieni w świeczkach, głośność odkurzaczy i tysiące innych rzeczy zaprzeczających zdrowemu rozsądkowi.
Nie chodziło też o to, by mieszkanie w Wielkiej Brytanii stało się świętym i niezbywalnym prawem każdego z 508 mln mieszkańców UE i władze kraju nie mogły w żaden sposób mieć wpływu na to, kto i po co się osiedla. Nie negując statystyk, że migranci więcej wpłacają do brytyjskiego budżetu, niż z niego wypłacają, ale większe wpływy niekoniecznie rekompensują takie sprawy jak dłuższe kolejki do szpitali i przepełnione klasy w szkołach.
Gdyby jeszcze z tej postępującej integracji wynikało coś dobrego... Ale w ostatnich latach Unia zawodzi niemal na każdym kroku – w przypadku Grecji, Ukrainy, Syrii, kryzysu migracyjnego. Za każdym razem okazuje się, że Bruksela jest zaskoczona kryzysem, którego można się było spodziewać, i nie ma planu B na wypadek, gdyby sprawy szły w złym kierunku. Kilka lat temu David Cameron mówił o potrzebie dogłębnego zreformowania Unii, lecz okazało się, że poza nim właściwie nikt nie jest tym zainteresowany, a dla części unijnych przywódców – w tym Beaty Szydło – kluczowa okazała się sprawa zasiłków dla dzieci, które zostały w swoich krajach, czyli raczej marginalny problem w stosunku do wszystkich innych trapiących Unię. Notabene, naprawdę nie widzę żadnego powodu, dlaczego brytyjski podatnik miałby płacić zasiłki na dzieci, które w Wielkiej Brytanii nigdy nie były.
Skoro Unia jest odmienna od oczekiwań, zawodzi i nie widać woli, by ją zreformować, jaki jest sens, by trwać w tym projekcie? Szczególnie będąc piątą co do wielkości gospodarką świata i jednym z głównych centrów finansowych, która pewnie sobie poradzi, idąc własną drogą. A że Unia będzie słabsza? Egoistycznie Brytyjczycy mogliby powiedzieć, że to już nie ich problem, ale tak naprawdę to wcześniej sami unijni przywódcy swoją arogancją i oderwaniem od rzeczywistości przyczynili się do tego osłabienia. Zresztą być może Brexit wyjdzie Unii na dobre, bo wydaje się, że Bruksela potrzebuje jakiegoś wstrząsu, by ją wyrwać z nieustannego samozadowolenia. Poza tym nikt nie mówi, że Brexit jest raz na zawsze – jeśli Unia wyciągnie z niego wnioski i się zreformuje, stanie bardziej demokratyczna, przejrzysta, odbiurokratyzowana, nic nie stoi na przeszkodzie, by kiedyś pomyśleć o powrocie.
Reklama
Jest tylko jeden powód, który kazałby mi się zastanowić przed postawieniem krzyżyka przy opcji „Leave”. Obawa, że doprowadzi to do rozpadu Zjednoczonego Królestwa. Żaden inny.