Czego się dziś obawia Roman Kluska?
Roman Kluska: Martwię się o przyszłość Polski, a przez to również przyszłość mojej rodziny. I boję się, czy będę potrafił sprostać wyzwaniom. Jak każdy jestem kuszony i mogę zawieść, bo wiem, że jestem małym człowiekiem.
W 2006 r. wydawało się, że wejdzie pan do polityki.
Szczerze? Byłem kuszony wiele razy, z różnych stron. Miałem być premierem technicznym, poważni ludzie w 2005 r. – a byłem wtedy u szczytu popularności – zaproponowali mi kandydowanie na prezydenta. Były gremia, które mi chciały dać na kampanię wiele milionów dolarów, byle bym tylko się zgodził.
Komu tak bardzo zależało?
Byli tacy ludzie, niech to wystarczy. Przygotowano mi zręby kampanii i nawet się wahałem, bo wierzyłem, że mógłbym wetować jakieś bzdury gospodarcze.
To czemu pan nie kandydował? Jest pan prawicowy jak PiS, liberalny jak Platforma, a do tego rolnik jak PSL…
Kuszono mnie tak poważnie, że zacząłem się modlić o dar rozeznania. I stało się dla mnie jasne, że ani ja nie wygram, ani nie wygra Kaczyński. Wtedy pomyślałem, że ci, którzy mnie namawiają , to w gruncie rzeczy ci sami, którzy mnie chcieli wykończyć.
Nigdy nie było w panu chęci zemsty?
Jeżeli ktoś chce w biznesie osiągnąć sukces, musi sobie przyswoić lekcję: nie trać czasu na zemstę, idź dalej. Tego mnie nauczyło kierowanie wielką firmą.
Ale kiedy pana zatrzymali, a potem oskarżali, to pan nie miał firmy i mógł poświęcić czas na zemstę.
Ja mam taki charakter, że nigdy się nie mszczę, naprawdę. I to było najważniejsze, ale była jeszcze argumentacja pragmatyczna – przecież gdybym szukał zemsty, mógłbym zginąć. Wiedziałem, z kim mam do czynienia, i do czego ci ludzie są zdolni. Po co mi to, osierocić dzieci?
Ten argument rozumiem, chciał pan żyć.
I żyję cały czas, marząc, że kiedyś w Polsce każdy będzie mógł osiągnąć sukces ciężką pracą. To moje marzenie i nic, jeszcze nie ten czas.