“Jest inflacja i inflacja. Wysoka jest niekorzystna, ale umiarkowana nie tylko nie musi szkodzić, ale może nawet być do pogodzenia z szybkim wzrostem i powstawaniem miejsc pracy. Możemy powiedzieć, że pewien stopień inflacji jest w dynamicznej gospodarce nie do uniknięcia. Ceny się zmieniają, bo zmienia się gospodarka, więc jest czymś dobrym, że gdy pojawia się wiele nowych obszarów działalności, tworzących nowy popyt, ceny rosną.”
Powyższy cytat brzmi, jak żywcem wyjęty z ortodoksyjnych podręczników do makroekonomii. Wszyscy bankierzy centralni świata sądzą przecież, że niewielki wzrost cen jest dla gospodarki dobry. Boją się raczej deflacji, czyli spadku cen, niż inflacji. To deflacja np. jest zmorą strefy euro. A jednak cytat nie pochodzi od żadnego neoklasycznego ortodoksa. Słowa te padają w książce “Źli Samarytanie” ekonomisty Ha-Joon Changa. Stopa “umiarkowanej inflacji” to dla niego nawet 40 proc. w ujęciu rocznym, a więc niemal dzięsięciokrotnie więcej niż inflacja, którą notujemy w Polsce obecnie i jakieś 20-krotnie więcej niż wynoszą cele inflacyjne wyznaczane przez banki centralne. Innymi słowy, Ha-Joon Chang akceptuje odchudzenie naszych portfeli o 40 proc. pod warunkiem, że rośnie wskaźnik PKB, przy czym wiadomo przecież, że ów wskaźnik rosnąć może nawet, gdy... obywatele biednieją. Wystarczy budować piramidy, albo ich współczesną wersję - stadiony, parki wodne, czy ekrany dźwiękochłonne w szczerym polu. W PKB wlicza się przecież także nonsensowne inwestycje publiczne. Zwariowana teoria, prawda?
Może i zwariowana, ale tłumaczy ona, dlaczego w siedzibie Narodowego Banku Polskiego panuje dzisiaj spokój i nie rozważa się np. podniesienia stóp procentowych (a przynajmniej głośno się o tym nie mówi). Ha-Joon Chang bowiem ma istotne związki z Polską. Pochodzi z Korei Południowej, kraju będącego inspiracją dla naszych macherów od polityki gospodarczej, w tym przede wszystkim dla premiera Mateusza Morawieckiego. Premier chciałby iść jej śladem. Mówił trzy lata temu na Kongresie Innowatorów, że należy “między bajki włożyć to, że Korea Południowa stworzyła swoja potęgę w oparciu o neoliberalny wzrost gospodarczy. Była ona wspierana wysiłkiem państwa, legislacyjnym ale i kapitałowym.” Ha-Joon Chang natomiast poświęcił swoją twórczość opisywaniu tych jakże płodnych i korzystnych wysiłków państwa i budowie nieortodoksyjnego podejścia do jego roli. Dokładnie takiego, jakie w praktyce prezentuje rząd PiS: dużo interwencji, dużo regulacji i hojny socjal. To w sumie dawać ma ponadnormatywnie szybki wzrost gospodarczy. Skoro Ha-Joon Chang zauważa, że inflacja może być nieuniknionym, ale akceptowalnym skutkiem wzrostu, to nie ma powodu sądzić, że premier Morawiecki i pozostałe osoby sterujące polską gospodarką mają w tej kwestii inną opinię.
Nie chcę dyskutować tutaj na temat tego, czy mają rację, chociaż mógłbym rozpisać się wylewnie o tym, jak intelektualnie uboga jest proinflacyjna argumentacja Ha-Joon Changa i jak miałkie są historyczne przykłady, które rzekomo ją potwierdzają. Ograniczę się tylko do przykładu Brazylii, kraju przywołanego przez Koreańczyka jako dowód koronny. Oto, pisze Ha-Joon Chang, Brazylia w latach 60 i 70 XX w. notowała inflację średnio na poziomie 41 proc. rocznie, a jednocześnie PKB per capita wzrastał tam o 4,5 proc. rocznie. Kontrastuje to z okresem 1996-2005, gdy inflację opanowano, ale wzrost PKB per capita spadł do 1,3 proc. rocznie. Obrazek to piękny, tyle że niepełny. Bo co z okresem 1980-1995? Koreańczyk pomija go, bo wówczas w Brazylii szalała hiperinflacja, a wzrostu gospodarczego nie notowano wcale. Owa hiperinflacja nie była niezawinioną plagą zrzuconą przez złośliwego Boga na miodem, mlekiem i “umiarkowaną” inflacją płynącą Brazylię, ale była owej “umiarkowanej” inflacji naturalnym rozwinięciem. Lata 60 i 70 XX w. to, o czym Koreańczyk nie wspomina, to dla Brazylii okres rosnącej gospodarczej niestabilności, rosnącej niewydajności państwowych przedsiębiorstw (które się bardzo w tym czasie rozrosły) i rosnącego zadłużenia wewnętrznego. O wiele lepiej dla Brazylii byłoby, gdyby notowała przeciętny ale stabilny wzrost od lat 60 do dzisiaj niż, by przypominała – jak to miało miejsce w rzeczywistości – samochód z szalonym kierowcą, który bez powodu rozpędza się, hamuje z piskiem opon, cofa, znów się rozpędza. Ale, cóż, dobrobytu, jak się znów okazało, wydrukować jednak nie można. Aż chciałoby się powiedzieć do niecierpliwych i chciwych szybkiego wzbogacenia Brazylijczyków: “Sam tego chciałeś, Grzegorzu Dyndało!”
Ale i my, Polacy, możemy być adresatami tej smutnej konstatacji. Wybierając PiS do władzy, wiedzieliśmy, że nie jest to partia ekonomicznych merytokratów, którzy korzystają z najlepszej dostępnej teorii ekonomicznej, która to teoria interwencję gospodarczą dopuszcza, ale darzy ograniczonym zaufaniem. Socjalno-etatystyczny rys ideologii PiS był przecież powszechnie znany i tylko skrajny analfabetyzm ekonomiczny mógłby wytłumaczyć ślepotę na fakt, że rodzi on ryzyka takie, jak wysoka inflacja. Przyjmując jałmużnę znaną jako 500+, akceptując odwrót od prywatyzacji i rozbudowę sektora publicznego, zgodziliśmy się na nie. A piszę “ryzyka”, bo azjatyckie spojrzenie na gospodarkę pociąga za sobą także inne “cudowne” konsekwencje, np. liberalne, tj. wyrozumiałe podejście do zjawiska korupcji. Ha-Joon Chang pisze np., że “jeśli minister efektywniej wykorzysta pieniądze (z łapówki) niż kapitalista, to korupcja może wręcz pomóc wzrostowi gospodarczemu”, a “gdy spojrzymy na historię, okaże się, że wielu urzędników i polityków było roztropnymi inwestorami, podczas gdy wielu kapitalistów roztrwoniło swoje majątki.” Nie powinno nas więc dziwić, jeśli i w naszym kraju rozkwitną różne formy przekupstwa, a rząd będzie te zjawiska bagatelizował. Właściwie już to, zdaje się, robi, ale... wszystko dla wzrostu PKB, a PKB rośnie, prawda?
To idealne miejsce, by zacytować zwrotkę z kultowej piosenki T. Love “Jest super”: “Mamy extra rząd i super prezydenta/Ci wszyscy ludzie to wspaniali fachowcy/ Ufam im i wiem, że wybrałem swoją przyszłość/ Za rękę poprowadzą mnie do…” I tu mała zmiana. W oryginale extra rząd prowadzi nas do Europy. Nasz obecny rząd prowadzi nas do Azji.