Właśnie ukazała się pani powieść "Idealna rodzina". Czy to pewnego rodzaju odskocznia od pisania scenariuszy?
Na pewno. Oczywiście cały czas scenariusze piszę i jest tej pracy nad nimi nadal dużo. Rok temu miałam premierę trzeciej części filmu Kogel-mogel”, teraz pracujemy nad czwartą, a także nad trzecim sezonem serialu „Stulecie Winnych”. Nie napisałam tej książki z nudów, ale dlatego, że kolejny raz chciałam wypowiedzieć się w formie, w której jestem nieograniczona tym wszystkim, czym jestem ograniczona pisząc scenariusze. To dla mnie jest odświeżająca zmiana.
Bohaterką jest scenarzystka i producentka – Anna Sobańska, która "wydaje na świat" ulubiony serial Polaków. Brzmi znajomo…
Na pewno fabuła tej powieści jest oparta o moje doświadczenia. Ale to dla mnie przede wszystkim szansa powiedzenia, o co moim zdaniem w życiu chodzi, jak powinniśmy postępować, jakie błędy popełniamy. Myślę sobie, że zręczniej jest je przypisywać komuś, kto jest inspirowany nami niż obcą osobą.
Bohaterka pani książki ulega życiowe przemianie.Pani także miała taki życiowe zwroty? Momenty, kiedy decydowała, że teraz coś zmienia?
Tę przemianę przechodzę cały czas, wciąż przypatruję się sobie i zastanawiam, jak to moje życie wygląda, czy coś warto w nim zmienić. Na pewno nie było takiego momentu, kiedy spadła jakaś bomba, wydarzyło się coś, co kompletnie zmieniło moje postrzeganie świata. To proces. W życiu prywatnym byłam na wielu zakrętach, w życiu zawodowym podejmowałam decyzje, które dla wielu osób nie były do końca zrozumiałe. Odchodziłam z projektów, które cieszyły się ogromną popularnością, odnosiły ogromne sukcesy, ale to nie było wynikiem nagłego impulsu, emocji. Zawsze to był przemyślany ruch, świadomie podjęta decyzja. To były jednak drobiazgi, w przeciwieństwie do tej chwili, gdy wiele lat temu przypadkiem trafiłam na plan filmu i gdy zdecydowałam, że chcę spróbować w to wejść, bo jest to świat interesujący, a ja może w jakiś sposób się w nim odnajdę.
Zawsze byłam bardziej humanistką niż umysłem ścisłym, zawsze lepiej pisałam wypracowania, redagowałam najpierw szkolne, potem studenckie gazetki. Studiowałam zarządzanie, więc moja kariera powinna iść w tym kierunku, a tymczasem postanowiłam to zmienić, pójść w zupełnie inną stronę. Odważyłam się na ten krok, mając na utrzymaniu małe dziecko. Zrezygnowałam z etatu, który miałam w Teatrze Ochoty i postanowiłam, że będę żyć wyłącznie z pisania scenariuszy. Udało się. Może komuś wydawać się, że skoczyłam do basenu, w którym nie wiadomo, czy jest woda, ale tak nie było. Miałam za sobą już sukces filmu „Och, Karol”, współpracę z Magdą i Piotrem Łazarkiewiczami. To była szansa, którą wykorzystałam.
Okazało się, że w tym basenie było dosyć dużo wody…
Mam wrażenie, że nikt mi tego basenu nie podstawił, nie nalewał wody, tylko ja sama ją sobie nalałam. Włożyłam bardzo dużo pracy w łączenie samotnego macierzyństwa z pisaniem, z wyrabianiem sobie pozycji zawodowej. Było trudno, ale to była chyba właściwa droga.
Kiedy coś pani kończy, odchodzi z projektu. Jak wygląda poszukiwanie następcy?
To odejście nie jest ostrym cięciem, tylko tak jak wspomniałam - przemyślaną decyzją. Przedstawiam ją z odpowiednim wyprzedzeniem swoim współpracownikom, w szczególności Tadeuszowi Lampce. Aby nie było niebezpiecznego tąpnięcia, zawsze dbam o to, by był zapas odcinków na ten okres przejściowy, gdy nowy scenarzysta, a przeważnie jest to osoba z zespołu, z którym już pracuję, miał czas na wdrożenie się w rolę szefa. Jestem do dyspozycji, gdy dzieje się coś złego. W serialu "M jak miłość" zanim na dobre odeszłam, najpierw przestałam być kierownikiem literackim, dopiero potem współproducentem. W „Barwach szczęścia” nastąpił taki moment, gdy na chwilę wróciłam, bo moja pomoc była potrzebna, a ponownie wycofałam się, kiedy widziałam, że projektowi nic już nie grozi.
Ratowała pani również "Koronę królów".
To była trochę inna sytuacja. To nie był mój autorski projekt. Był już bardzo zaawansowany produkcyjnie w oparciu o scenariusze, które były moim zdaniem niedobre. Gdyby powstał według nich, to by się prawie na pewno przewrócił. Powody były dwa. Po pierwsze byłby nudny, a po drugie autorki, które się do tego przymierzały były do tego organizacyjnie nieprzygotowane, nie potrafiły zbudować zespołu i nim pokierować. Inną rzeczą jest umiejętność pisania, a inną umiejętność kierowania zespołem literackim, zwłaszcza w serialu, który jest już w produkcji i w emisji. To umiejętność, którą posiada tylko kilkanaście osób w Polsce. Jestem głęboko przekonana, że one by sobie z tym nie poradziły. Poza wymyślaniem historii, trzeba w odpowiednim momencie podejmować kluczowe decyzje. Nie ma czasu na hamletyzowanie, tylko trzeba ogarniać serial na różnych etapach produkcji Jednocześnie pracuje nad odcinkami numer 5, 14 i 48, gdzie jeden się dopiero pisze, drugi w poprawkach, a trzeci w montażu. Ta praca wymaga ogromnej odporności psychicznej i trzymania nerwów na wodzy, bo zawsze jesteśmy w niedoczasie, zawsze coś nas pogania. Więc mam poczucie, że swoim ostrym wejściem do „Korony”, uratowałam tyłek TVP.
Jesteśmy pani zdaniem gotowi na seriale historyczne?
Budżetowo nie za bardzo. Owszem jesteśmy gotowi jako widzowie, bo średnio fajny serial „Młody Piłsudski”, który emitowało TVP1, był jednak oglądany. Uważam jednak, że można go było zrobić lepiej. Nie bez powodu jego emisja była opóźniona. „Stulecie Winnych”, który jest też serialem historycznym, cieszyło się tak dużą popularnością, że za chwilę pokazany zostanie drugi sezon, a my już pracujemy nad trzecim. Podobnie było w przypadku „Czasu honoru”, czy „Wojennych dziewczyn”. To dowód na to, że potrzebujemy tego typu opowieści.
Pojawi się pani zdaniem kiedyś odpowiedni budżet?
Nigdy nie będzie on taki, jaki mają seriale, które są w zasięgu ręki, gdy guzikiem na pilocie wywołujemy produkcje dostępne za grosze w serwisie streamingowym. Jesteśmy zbyt małym krajem żeby takie seriale produkować. Nie mówię o tych robionych dla Netflixa czy HBO, bo to inna sprawa. Nasze polskie, lokalne, nigdy nie będą miały budżetów jak zachodnie seriale. Jesteśmy zbyt małym rynkiem. Owszem zdarza się, że i nasze produkcje trafiają do innych krajów, ale to nie to samo, co spotyka seriale amerykańskie. Jesteśmy sporym krajem europejskim, ale tylko sporym krajem europejskim z mało znanym językiem, który zawsze wymaga zrobienia dubbingu czy napisów. Gdybyśmy byli małą Irlandią, mówili po angielsku, pewnie byłoby prościej.
A popularne u nas tureckie seriale dałoby się przenieść w polskie realia?
Pewnie tak. Ja tego nie oglądam, ale wiem, że to właśnie popularność „Wspaniałego stulecia” zainspirowała prezesa Jacka Kurskiego, żeby podjąć prace nad „Koroną królów”. Tureckie seriale zdobyły sobie mocną pozycję, ponieważ są efektowne i oparte na mocnych emocjach, tak jak kiedyś produkcje latynoamerykańskie.
Podjęłaby się pani takiego projektu?
Nie, bo nad formatami nie pracuję. Nie interesuje mnie to. Uważam, że pisanie na podstawie cudzych scenariuszy nie jest ciekawe. Mamy wystarczająco dużo zdolnych ludzi, żeby robić oryginalne rzeczy. Jestem za szukaniem własnych pomysłów.
A serial polityczny?
Kilka lat temu Polsat emitował "Ekipę". To była dobra produkcja, ale nie dla Polsatu. Gdyby był w TVN, miałby 5 razy większą oglądalność.
Dziś jest czas na taką produkcję?
Nie, dlatego, że polityka coraz gorzej się nam kojarzy. Budzi złe emocje, zwłaszcza wśród zwykłych ludzi. To źródło podziału, kłótni, kontrowersji. Kojarzy się z czymś złym, z brudem, korupcją itd. Zrobienie serialu czy filmu o mechanizmach, jakie są w polityce obecne, byłoby interesujące, ale myślę, że u nas byłaby pokusa zrobienia czegoś, co by było wykorzystaniem powiedzonek, wydarzeń, scenek, postaci, skeczy politycznych, tak jak to miało miejsce u Vegi. To jest niewłaściwe z różnych powodów.
Jakich?
Polityka to dziedzina, od której zależy nasz los w wielu aspektach. Nie widzę powodu żeby robić sobie z tego takie prymitywne jaja, jak robił Vega. Przeczytałam niedawno, że sam żałuje tego, że zrobił ten film. Chwała Bogu, że ma takie przemyślenia , szkoda, że po czasie. Ja na ten film nie poszłam, bo mam odrzut, żeby o polityce mówić na tym poziomie. Na pewno fascynujący byłby serial o tym, jak działa Jarosław Kaczyński. To ewidentnie charyzmatyczny przywódca, który potrafił być całe lata w opozycji. Pracowicie, różnymi metodami budował swoje zaplecze i badał, jaki jest i czego oczekuje jego elektorat. Znalazł metody najlepszego dotarcia do niego. Metody, którymi pracuje to rodzaj gry, cynizmu, rozgrywania frakcji, wewnątrz własnego obozu. Trzymania ich za gębę. To na pewno bardzo interesująca postać. Tylko, czy coś takiego by miało szansę powstać? Nawet w takiej stacji jak TVN? Gdyby to robiła TVP byłby to panegiryk, a gdyby TVN to pisane byłoby to grubą kreską. Ten serial miałby rację bytu, gdyby pokazywał dobre i złe strony tej postaci. Tak, by nawet przeciwnicy musieli zrozumieć, że jest w tej postaci inteligencja, przenikliwość, umiejętność czekania na odpowiedni moment, dzięki czemu jego partia drugi raz wygrała wybory.
Takie nasze polskie "Nowogrodzka House". Tylko, kto to napisze? Musiałby być to ktoś, kto od środka bardzo dobrze znałby te mechanizmy. Myślę, że byłoby mnóstwo prób utrącenia takiego projektu, a przede wszystkim żadna stacja by się nie podjęła tego, by zrobić ten projekt uczciwie i bezstronnie, bez zajmowania miejsca po którejkolwiek stronie tego politycznego podziału. Przewaga PiS-u jest zresztą tak duża, że kto by ryzykował! Można sobie robić żarty na poziomie "Ucha Prezesa", które zresztą bardzo lubię. Mieć sympatię do pani Basi, czy śmiać się z kłaków kota na marynarce, ale to jest fajne w formie kabaretowej, a nie jeśli chodzi o głębszą analizę zjawisk politycznych.
Dwa miliardy na media publiczne. Jak to pani skomentuje?
Nie mogę się na ten temat wypowiadać, bo każdy powie, że jestem beneficjentem i w pewien sposób będzie miał rację. Ale ja uczciwie pracuję i daję telewizji publicznej taki kontent, na którym ona jest w stanie zarabiać z reklam. Nikt tego nie przyzna, ale na pewno wytknie, że Łepkowska z tej dotacji chapsnie kupkę kasy. Co bym nie powiedziała, będzie więc źle.
Dla mnie najgorszą, nierozwiązaną od lat kwestią, której nikt nie ma odwagi wciąż podjąć jest to, w jaki sposób media publiczne powinny być finansowane. To można było załatwić już 10-15 lat temu. Chociażby dopisaniem abonamentu do energii elektrycznej. Byłoby to automatycznie ściągane, jak w Wielkiej Brytanii. Wtedy nie mielibyśmy tego problemu, ale też trzeba by się było zdecydować, czy TVP powinna mieć reklamy. Bo dziś TVP jest hybrydą między stacją komercyjną, a publiczną, taką jak BBC, która jest oparta wyłącznie na dotacjach i abonamencie. Jeżeli TVP miałaby zachować bez reklam swoje produkcje na tym poziomie jaki jest, nie mówię o jakości, ale finansowaniu, to trzeba by było się zastanowić, jaki ten abonament miałby być. Wszyscy się tego boją. PO nie potrafiła tego zrobić. Tusk powiedział „nie płaćcie abonamentu”, co było moim zdaniem beznadziejne, bo ta telewizja jest otwarta, darmowa, każdy może ją odbierać na drucie, który wystaje za okno. Nie rozumiem tego, że ludzie się buntują i nie płacą abonamentu, a jednocześnie potrafią płacić 150-200 złotych za dostęp do satelity, czy telewizji kablowej z 200 programami, z których oglądają pewnie góra dziesięć. Trzeba dostrzec to, że niezależnie od tego jak bardzo krytyczny mamy pogląd wobec TVP, to jedyna telewizja, która realizuje misję. Kto inny zrobi Teatr Telewizji czy serial historyczny? Nikt. Ale ktoś inny powie, że pieniądze pójdą na benefisy Zenka Martyniuka czy propagandę. Owszem, może tak będzie. Też bym wolała, żeby było więcej teatru niż propagandy, ale TVN też jest na swój sposób propagandowy.
Wspomniała pani o filmie "Zenek". Nie zbiera zbyt dobrych recenzji, tłumy nie idą do kina.
Nie lubię się dystansować od czegoś, pod czym jestem podpisana. Ale mam żal, że twórcy w niewielkim stopniu skorzystali z moich rad. Byłam przy tym filmie konsultantem scenariuszowym. Z moich pomysłów zostały jakieś ułomne drobiazgi. Dziwię się, dlaczego nikt nie pokazał mi na przykład układki montażowej, na pewno bym coś doradziła. Rozumiem mechanizm, że ktoś realizuje swoją wizję i na wszelki wypadek nie pyta o zdanie, żeby nie było presji na zmianę tej wizji. Sama jestem producentem, ale i twórcą. Ale ja jako twórca słucham uwag. Jeśli ktoś mnie skrytykuje, to nie usłyszy niczego złego, ale zobaczy, że zastanawiam się nad tym, co mi powiedział. Nawet w filmach najpierw jestem tylko scenarzystką, a gdy staję się producentem, to przechodzę na drugą stronę i proszę mi wierzyć, że jestem wobec scenarzystki Ilony Łepkowskiej bezwzględna. Potrafię wyrzucić jej ulubioną scenę.
To jakich pani rad nie posłuchano przy filmie "Zenek"?
Po pierwsze, gdybym wiedziała, jak dobrze gra młodego Zenka Jakub Zając, który stworzył świetną, charyzmatyczną postać, to bym się mocno zastanowiła, czy wprowadzać postać starszego Zenka i grającego go Krzysztofa Czeczota z przyklejonym na twarzy idiotycznym uśmiechem. Druga sprawa to motyw porwania, który jest bez sensu doklejony na końcu.W pierwotnej wersji miało to być rama filmu. Zaczynało się od tego, że dzieciak zostaje porwany, cały film jest w pewnym sensie szukaniem w jego życiu odpowiedzi na pytanie, kto to mógł zrobić a puentą jest odzyskanie go z rąk porywaczy. Gdybym wiedziała, że Zając tak świetnie gra to bym wywaliła w ogóle wątek porwania. Mam jeszcze kilka innych przemyśleń, ale cóż – nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem...
Co by było zamiast tego wątku?
Zanim pojawił się pomysł na porwanie, zaproponowałam by wykorzystać moment, gdy Polska dowiedziała się o Zenku Martyniuku. Pamięta pani? To było wtedy, gdy po wygranym meczu z Irlandią w 2015 roku, który dał nam awans na mistrzostwa Europy, do szatni piłkarzy wszedł prezydent, a Kamil Grosicki wraz z piłkarzami śpiewał „Przez Twe oczy zielone”. Proponowałam taką scenę, w której prezes jakiejś telewizji ogląda to i pyta swojego asystenta, co to za piosenka i kto ją śpiewa. Ten literuje, że to jakiś: Ze…non Mar..ty..niuk”. Prezes każe sprawdzić, kto to taki i od tego zaczyna się cała historia. Uważam, że to byłby niezły początek. A na koniec byłby pewnie Sylwester w Zakopanem. I to byłby wtedy film dla fanów Martyniuka. A tak jest film… nie wiem, dla kogo. Ale jak nie słuchają, to nic na siłę. Prezes Kurski przy „Koronie królów” mówił: „Słuchajcie się Łepkowskiej, ona się zna. Korzystajcie z jej doświadczenia”. Tym razem nie posłuchali. Trudno.
Drugi wzbudzający kontrowersje film ostatnich tygodni to "365 dni".
Nie widziałam go, podobnie, jak nie czytałam książki. Od osób z których zdaniem się liczę, słyszę wszystko co najgorsze. Pani Blanka Lipińska to nie jest postać z mojej bajki - od tatuaży, po szczegółowe opowieści o swoim prywatnym życiu, także erotycznym. Nienawidzę promowania się w ten sposób. Nasz świat jednak jest tego pełen.
Książki Lipińskiej są czytane. Zgadza się pani ze stwierdzenie, że nieważne co, ale dobrze, że społeczeństwo w ogóle coś czyta?
Gdy pojawiły się harlequiny zawsze mówiłam, że jeśli salowa ze szpitala w Pułtusku, jadąc autobusem po nocnej zmianie, kupi taką książkę i ją przeczyta, to dobrze, bo lepiej żeby czytała to, niż nic. A jeśli po tym harlequinach sięgnie po literaturę kobiecą, to już jest w ogóle sukces. Ale jeśli młode dziewczyny będą się uczyć życia z książek Lipińskiej…
Jest coś, czego już na pewno pani nie zrobi?
Na pewno nie napiszę już żadnej telenoweli. Nie będę kierować serialem, który jest czymś innym niż zamknięta kilku lub kilkunasto odcinkowa produkcja, jak chociażby „Stulecie Winnych”. Uwielbiam patrzeć na świetnie zrobione seriale, ze świetnymi dialogami, jak produkuje HBO czy Netflix. Ja takich chyba już nie napiszę, bo jestem za bardzo przesiąknięta pracą w telenowelach. Taką drogę wybrałam, to mi dobrze wychodziło. Może to była łatwizna, może powinnam być bardziej ambitna, ale dzięki tej pracy mogłam na godnym poziomie utrzymać siebie, a córce zapewnić życiowy start. Dokonałam wyboru i to co dzieje się w moim zawodowym życiu jest jego konsekwencją. Nie żałuję tego.