Po sprawie Tomasza Misiaka premier oświadczył, że parlamentarzyści PO mają się zrzec posiadanych akcji i udziałów w spółkach. Rozumiem, że premier chce raz na zawsze skończyć problem. Też uważam, że nikt nikomu nie każe być politykiem i trzeba dostosować się do reguł. I wprowadzić odpowiednie rozwiązania. Ale nie na oślep. Proszę naprawdę róbmy to bez zacietrzewienia w stylu czerwonych Khmerów.

Reklama

Po pierwsze żądanie się zbycia akcji jest uzasadnione w przypadku dużych firm, w których parlamentarzysta ma istotny udział, czyli przynajmniej 15 proc. Jeśli jednak ktoś ma gabinet lekarski, kiosk warzywny czy księgarnię na Wiejskiej jak ja, to kazanie mu pozbywania się udziałów byłoby nonsensem. Moja księgarnia jest dobrym przykładem. Przepłaciłem za nią milion złotych, bo groził jej upadek. I trudno mnie, na litość Boską, podejrzewać o działalność lobbystyczną w związku z tym, że mam udziały w księgarni. Nie zamieniajmy wszystkiego w pietruszkę.

Po drugie premier nie może wymagać, byśmy sie pozbyli udziałów w kilka miesięcy. Byliśmy wybrani do Sejmu w takim a nie innym stanie rzeczy. Uporządkowanie sprawy udziałów i akcji w spółkach premier może wziąć pod uwagę przy układaniu list w następnych wyborach. Tym bardziej że mamy teraz kryzys. Nieuczciwe byłoby wymagać, by w takim czasie ludzie nagle pozbywali się akcji bo stracą.

Przy okazji Misiaka nie wylewajmy dziecka z kąpielą. Jest też bowiem 100 sposobów, by takie zalecania obejść. Zawsze znajdzie się notariusz czy adwokat, który odkupi od posła udziały, podpisze odpowiednie oświadczenie o częściowym wzięciu w posiadanie spółki. Przepisami nie nauczy się ludzi moralności. One mogą oczyścić powietrze, ale zbyt radykalnie sformułowane mogą się skończyć pseudorozwiązaniami problemu.

Reklama