W dzień po wygranych wyborach Margaret Thatcher zaprosiła swoich przyszłych ministrów na obiad do „Rules”, tradycyjnej XVIII-wiecznej restauracji w centrum Londynu.
– Madame, co podać? – pyta kelner.
– Stek. Krwisty, proszę.
– A warzywa? – dopytuje kelner.
Reklama
Premier podniosła wzrok na swoich ministrów i rzuciła: – Im daj to samo.
Rząd w Polsce też ma swoich, niby różnych, ministrów i każdy z nich ma swoich politycznych doradców. Nad nimi jest premier, co ma własnych doradców, doradcy zaś – rady doradcze. Ale ilu by ich nie było, wszyscy na obiad wcinają to, co zamówił premier. Kiedy demontują liberalną gospodarkę, też wszyscy. Każdy robi, co umie najlepiej. Doradca Jan Bielecki, ponieważ ma gadane, atakuje prorynkowego Leszka Balcerowicza. Minister Boni, co to ma lepszy kontakt z mediami, krąży po mediach i tłumaczy. Minister Rostowski, co zna się na finansach, odsysa je z prywatnego rynku do kasy państwa. Minister Fedak, co jest od polityki społecznej, pieniądze z kasy państwa chce rozdawać na prawo i lewo.
Kiedy tak przesuwają potrawy po stole, czasem szturchną się widelcem, sos skapnie pani minister na sukienkę. Ktoś w salaterce komuś krawat zamoczy. Od kilku dni celebrowany w mediach konflikt między premierem a marszałkiem Schetyną, Bonim a Fedak, rozważania o wpływach i koteriach to nic innego, jak tylko bój przy stole o ten sam kotlet. Nie wiem, czy minister Grabarczyk wyjdzie od stołu mniej, czy bardziej poplamiony, a Schetyna zostawi na talerzu więcej od Kopacz, ale na pewno nie można tu mówić o ścierającej się feerii smaków.