Migalski ma żal do kierownictwa partii, że zamiast spokojnie porozmawiać o tym, co napisał w swoim słynnym już liście, "postanowiono ukatrupić autora propozycji o dialogu". "Jeszcze przez ostatni tydzień czołowi politycy PiS mówili, że mój list był dowodem na różnorodność poglądową wewnątrz partii. Koniec końców zostałem jednak skazany na banicję i na fruwanie solo" - podsumował europoseł.
Polityk pozwolił sobie także na szczyptę ironii, mówiąc o wystawionych teraz w pierwszym szeregu liderach: "Jeżeli Jarosław Kaczyński chce wygrywać wybory przy pomocy charyzmatycznego Mariusza Błaszczaka, rozintelektualizowanego Joachima Brudzińskiego, światowca Jarosława Zielińskiego czy elektryzującej elektorat Beaty Szydło - to jest jego decyzja. Ciekawe tylko, kto odpowie za to, kiedy obrana przez niego strategia zakończy się fiaskiem w kolejnych wyborach. On sam czy jego otoczenie?".
Na zarzuty wiceprezes partii Beaty Szydło, że zamiast przenosić dyskusję do mediów, należało o problemach PiS rozmawiać w samym PiS, Migalski broni się: "Pragnąłbym jednak, aby pani wiceprezes wskazała mi takie miejsce w partii, czy jest to jakiś konkretny gabinet, biuro czy sala konferencyjna, do których mogą się udać politycy, którzy chcieliby coś przedyskutować. Ja się z prezesem bezskutecznie usiłowałem spotkać dokładnie od września zeszłego roku. Wysłałem w tym czasie do niego trzy listy, na które nigdy nie otrzymałem odpowiedzi".
Dużo ostrzej europoseł odpowiada Mariuszowi Błaszczakowi, który sformułował zarzut o próbę wypromowania własnej książki. "Tym zarzutem mógłby zająć się sąd, choć ja wolę odpowiedzieć na niego dumnym milczeniem" - stwierdził i dodał, że z Błaszczakiem spotkał się pięć razy w życiu i nie ma on wglądu do jego "ciemnej duszy".