W "Marszu Wolności" w Warszawie, w kulminacyjnym momencie, udział wzięło - jak informowała stołeczna policja - ok. 12 tys. osób. Z kolei - według stołecznego ratusza - w manifestacji wzięło udział ponad 90 tys. osób. O manifestacji i różnicach w danych o frekwencji dyskutowali politycy w niedzielnych programach w radiu Zet i Polsat News, TVN24 i TVP Info.
- Ja wierzę służbom porządkowym. Policja ma zawsze najbardziej wiarygodne dane i najbardziej obiektywnie i bezstronnie podchodzi do tych informacji - powiedział wiceminister obrony narodowej Michał Dworczyk (PiS). Jak dodał uważa, że "to sporo osób, ale jeśli odniesiemy to do wysiłku jaki włożyła PO i cała opozycja w zorganizowanie tego marszu, to jest frekwencja wręcz kompromitująca". Dlatego jego zdaniem "trzeba to uznać za klapę organizacyjną".
Także zastępca szefa prezydenckiej kancelarii Paweł Mucha ocenił, że "gdybyśmy porównali rok do roku, to frekwencyjnie sobotni marsz nie był sukcesem". - Było faktycznie kilkanaście tysięcy ludzi i trudno uznać to za sukces skoro działaczy PO (...) jest o wiele więcej, niż osób które maszerowały - powiedział.
Poseł PiS Marcin Horała mówił - odnosząc się do zarzutów opozycji co do zagrożenia wolności - że marsz przeszedł przez nikogo nie niepokojony. - W rzeczywistości nie okazał się tak ogromny, jak zapowiadali organizatorzy, pomimo znacznych nakładów na reklamę - dodał.
Z kolei polityk PO Borys Budka stwierdził, że marsz był niewątpliwie sukcesem organizacyjnym. - Mieliśmy duże wątpliwości ilu będzie uczestników. Zakładaliśmy być może 30 tys., a okazało się około 100 tys. Myślę, że to będzie dobry sygnał dla ludzi, że warto być razem - powiedział.
- Marzy mi się, żeby osoby z policji, które są odpowiedzialne za to liczenie np. przeliczyły mój kredyt, to wtedy bardzo chętnie płaciłbym tak niskie raty, jak oni przeliczają frekwencję na organizowanych przez nas demonstracjach - żartował poseł PO.
Polityk PSL Marek Sawicki skomentował zaś, że "widać wyraźnie, iż brak matury przez około 20 lat z matematyki sprawia, że z liczeniem mamy wyraźne problemy i każdy marsz jest liczony tak, jak kto chce". - Samych uczestników PSL było około 10 tys., bo rejestrowaliśmy te wyjazdy - powiedział.
Podobne dane podał inny polityk PSL Piotr Zgorzelski, który stwierdził, że było 140 autokarów i prywatne samochody, więc z PSL było to ok. 10 tys. uczestników. Według niego, kwestie różnic co do liczby uczestników sobotniego zgromadzenia, są z punktu widzenia ludowców nieistotne. - Nie po to szliśmy żeby mnożyć byty, tylko żeby zademonstrować pewne rzeczy - podkreślił. Dodał, że chodziło m.in. o pokazanie, że "pewne istotne aspekty wolności w obszarze Polski lokalnej są zagrożone".
Politycy odnosili się również do tego, że w sobotę szef PO Grzegorz Schetyna podczas marszu przekonywał, że jedyną drogą dla partii opozycyjnych i niezależnych środowisk jest jedność. Powtórzył wielokrotnie już wyrażaną ofertę wspólnej listy środowisk opozycyjnych w następnych wyborach parlamentarnych. - Jeżeli zbudujemy skuteczną opozycję, to wygramy wybory samorządowe, wygramy wybory europejskie, wygramy wybory parlamentarne i wygramy prezydenckie w 2020 r. Obiecujemy to - mówił.
Według Bartosza Arłukowicza (PO), jeśli "w wyborach parlamentarnych opozycja pójdzie pokłócona i walcząca między sobą, to gwarantuje, że opozycja przegra te wybory". - Społeczeństwo oczekuje od nas jedności i współpracy - podkreślił. Inny polityk PO Marcin Kierwiński stwierdził, że jedna lista "może odsunąć złe rządy PiS". Zapewnił, że Platforma bardzo poważnie traktuje swoich partnerów z PSL, czy Nowoczesnej.
Paweł Rabiej z Nowoczesnej podkreślił, że oczywiście, iż "głównym przeciwnikiem politycznym całej opozycji jest PiS i jego błędna polityka". - Ale przecież jako opozycja my się też różnimy. Mamy różne grupy elektoratu, powinniśmy o tym mówić. Oczywiście wspólne listy (...) to jest kierunek, który będzie ważny chociażby w wyborach samorządowych, natomiast apelowałbym o to, abyśmy podkreślali swoje odmienności i różnice - powiedział Rabiej.
Zdaniem szefowej klubu Nowoczesnej Katarzyny Lubnauer "niczego nie można wykluczyć". Jednak także według niej ugrupowania opozycyjne "dość znacznie różnią się programowo". - Nie da się bez porozumienia programowego mieć jednej listy - podkreśliła.
Prezes PSL Władysław Kosiniak-Kamysz zaznaczył zaś, że pytaniem pozostaje, jaka będzie ordynacja w wyborach parlamentarnych i jaki będzie próg wyborczy. - Pierwsze wybory, to wybory samorządowe (...) i będziemy wystawiać swoje listy - zaznaczył.
Z kolei Piotr Zgorzelski odnosząc się do postulatu wspólnej listy stwierdził, że "PSL jest partią, która ma własna podmiotowość" i ludowcy będą dobierali "takie narzędzia, które będą odpowiednie do danej sytuacji". Zapytany czy Schetyna wyszedł przed szereg z propozycją wspólnej listy Zgorzelski odparł, że "przynajmniej z PSL ta narracja nie była uzgadniana".
Z kolei polityk Kukiz'15, wicemarszałek Sejmu Stanisław Tyszka mówił: Usłyszeliśmy, że ma być jedna lista. Uważam, że żadnych różnic programowych nie ma między tymi ugrupowaniami i w tym momencie sytuacja jest jasna: jest zjednoczona prawica, jest PO wraz z tymi swoimi przystawkami i jest jedyna alternatywa dla PiS, czyli Kukiz'15.
Paweł Mucha wyraził powątpiewanie jeśli chodzi w wspólną listę opozycji. - Jeśli chodzi o wybory, to wydaje mi się, że tutaj stopień niechęci przewodniczącego Schetyny do przewodniczącego (Nowoczesnej) Ryszarda Petru, oraz gdzieś balansujący na progu PSL - to raczej nie da się pogodzić tych wszystkich interesów tak, aby powstała jakaś wspólna lista - powiedział zastępca szefa prezydenckiej kancelarii.