Było tak, jak miało być. Głośno oraz bardzo dumnie (i upalnie). Kilkaset sztuk sprzętu, ok. 2 tys. żołnierzy i dziesiątki tysięcy widzów przy stołecznej Wisłostradzie, którzy 15 sierpnia oglądali wielką defiladę. Rok temu imprezy nie było z powodu napaści Rosji na Ukrainę, w 2021 r. i 2020 r. odwoływano ją z powodu pandemii, trudno się więc dziwić, że tym razem zorganizowano ją z ogromną pompą. Tym bardziej że za dwa miesiące wybory parlamentarne.
Jednak próbując na podstawie defilady ocenić stan naszego wojska, należy pamiętać o tym, iż najnowszy sprzęt, który zaprezentowano, w większych ilościach dopiero do nas trafi. Samoloty F-35, które przeleciały nad głowami widzów, mają dotrzeć w 2026 r. Czołgi – amerykańskie Abramsy i koreańskie K2 – będą szybciej, bo ich dostawy już się nawet rozpoczęły.
Jednak lukę, która powstała po przekazaniu ponad 300 czołgów broniącej się Ukrainie, uda się zapełnić dopiero za trzy lata. Rok, a być może dwa lata później będziemy dysponować artylerią dalekiego zasięgu z prawdziwego zdarzenia, warstwy obrony przeciwrakietowej oraz przeciwlotniczej zostaną wypełnione (m.in. powinniśmy dysponować nie dwiema, ale ośmioma bateriami systemu Patriot), a w służbie będą pierwsze pływające wozy bojowe Borsuk.
Tak więc na defiladę możemy patrzeć jak na swego rodzaju okno w przyszłość, bo ten sprzęt, kupowany nie w ilościach homeopatycznych, za kilka lat będzie służył polskim żołnierzom. I z tego warto się cieszyć.