"To jest jakaś zadziwiająca historia, dlatego że pan prezydent nigdy nie był wspólnikiem w tej kancelarii prawnej, a w latach 1996-1998 opracował dla niej kilka, około 10, opinii w zakresie prawa pracy" - powiedział szef prezydenckiej kancelarii Władysław Stasiak.
Podkreślił, że Lech Kaczyński nie był w tym czasie czynnym politykiem, a kancelaria była prowadzona przez osoby z Wydziału Prawa Uniwersytetu Gdańskiego, na którym prezydent pracował w tym czasie, jako wykładowca akademicki.
"To jest wręcz żenujące i śmieszne, że ze sprawy wykonania kilku opinii próbuje się budować całą hipotezę, całą historię odwrócenia uwagi od afery hazardowej. To jest rzecz niebywała" - ocenił Stasiak.
"Równie dobrze można by zarzucić komuś, kto przechodził kiedyś obok banku, a kilka dni wcześniej dokonano by tam napadu, że ma związki z rabusiami. To jest taka logika i to jest żenujące" - powiedział Stasiak.
W specjalnym oświadczeniu Kancelaria Prezydenta ocenia, że próba łączenia Lecha Kaczyńskiego z opisywaną przez tygodnik działalnością kancelarii, której nigdy nie był ani współwłaścicielem, ani nawet pracownikiem, jest bardzo poważnym nadużyciem i nie znajduje oparcia w faktach.
"Jest też poważną próbą odwrócenia uwagi od afery hazardowej i osób w nią zamieszanych" - napisano w oświadczeniu prezydenckiej kancelarii.
"Polityka" opublikowała w najnowszym wydaniu, również na stronach internetowych tygodnika, artykuł pt. "Prawnicy jednorękich bandytów".
Autorka Bianka Mikołajewska pisze m.in., że to, iż sopocka kancelaria, z którą współpracował obecny prezydent, reprezentowała interesy ważnej firmy na rynku automatów do gier hazardowych, być może jest jednym z powodów, "dla których PiS tak niechętnie odnosi się do pomysłu, aby powoływana właśnie w Sejmie komisja śledcza w sprawie afery hazardowej badała losy tej branży na wiele lat wstecz".
"Sopocka kancelaria, która jest znana z bliskich związków z prezydentem reprezentowała interesy biznesu automatowego od 1997. A więc w tych czasach, gdy opinie prawne pisał dla niej Lech Kaczyński. Przypomnienie tych faktów przed kamerami w trakcie obrad komisji śledczej byłoby dla PiS-u co najmniej niewygodne" - czytamy w "Polityce".
W 1997 r. - pisze "Polityka" - klientem sopockiej kancelarii nazywającej się wtedy Kancelarią Prawniczą dr Głuchowski dr Jedliński dr Rodziewicz adwokat Zwara - została trójmiejska firma Maxi Fun Group Poland, która wynajmowała właścicielom barów, stacji benzynowych itp., ściągnięte z zagranicy automaty do gier wycofane z użytku w Europie Zachodniej.
Ówczesne przepisy rozróżniały dwa rodzaje automatów do gier: zręcznościowe i losowe (hazardowe). Eksploatowanie tych pierwszych - pisze tygodnik - nie było wówczas uznawane za działalność hazardową, nie wymagało zezwolenia ministra finansów i ich właściciele nie musieli płacić wysokich podatków. Nie były też jednak atrakcyjne dla hazardzistów, bo nie wypłacały nagród.
Dlatego - pisze "Polityka" - biznesmeni z branży hazardowej sprowadzali z zagranicy automaty losowe, ale "chwytając się rozmaitych sztuczek" dowodzili, że są to automaty zręcznościowe. Do tego zadania, pisze tygodnik, firma MFGP wynajęła w 1997 r. sopocką kancelarię.
W lutym 1998 r. - według tygodnika - prokurator wojewódzki w Gdańsku uznał, że MFGP prowadzi nielegalną działalność "w zakresie gier losowych" i poinformował o tym resort finansów. Jednak miesiąc później podsekretarz stanu w MF Jan Wojcieszczuk - na podstawie ekspertyz z Wojskowej Akademii Technicznej, dostarczonych przez Andrzeja Zwarę - "wydał opinię, że gry prowadzone na automatach MFGP nie są grami losowymi".
"Polityka" pisze, że gdy "wokół jednorękich bandytów zrobiło się gorąco" resort zmienił zdanie, a Zwara zaskarżył wówczas decyzję MF do Naczelnego Sądu Administracyjnego. NSA przyznał jednak rację ministerstwu. Wkrótce potem - pisze tygodnik - właściciel MFGP holenderski biznesmen Anthonius Kuys odsprzedał swoje udziały w tej firmie i założył inną spółkę automatową, która działa do dziś.