Uliczne bitwy, tumany gazu łzawiącego unoszące się nad barykadami z kamieni, setki rannych opatrywanych w szpitalach, meczetach i salach uniwersyteckich – Stambuł i kilkadziesiąt innych tureckich metropolii zamieniło się w pole bitwy. Wbrew pozorom nie jest to jednak turecka wiosna. Raczej ewidentny dowód na to, że boom gospodarczy nie jest receptą na narodowe szczęście, a po dekadzie rządów konserwatywnej Partii Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP) Turcy zaczynają mieć jej po prostu dosyć. Tyle że alternatyw brak.
W gęsto zabudowanym, ciasnym centrum Stambułu Gezi Park jest jedną z nielicznych enklaw zieleni. Bardziej skwer niż park, w upalne popołudnia zapełniał się wylegującymi się na trawie studentami czy przechodniami, którzy przycupnęli na kilka minut, by odetchnąć. Miejsce było idealne: tuż obok rozciągała się przestrzeń placu Taksim, jednego z kluczowych punktów na mapie miasta. Wszystko w samym sercu prestiżowej dzielnicy Beyoglu, gdzie obok historycznych budynków wznoszą się przeszklone biurowce, a miasto tętni życiem.
Nic dziwnego, że gdy rząd ogłosił plan zabetonowania parku i postawienia centrum handlowego, ze zrekonstruowanymi koszarami z czasów osmańskich włącznie, mieszkańcy kilkunastomilionowej metropolii zatrzęśli się z oburzenia. Na Taksim ściągnęły tysiące ludzi, by wyrazić swój gniew. – Chodzi wam o sadzenie drzew? Bo tu chodzi o usunięcie 12 drzew, by przystosować plac Taksim do ruchu pieszego – rzucił wyraźnie rozjuszony premier Recep Tayyip Erdogan do kamer. I rzeczywiście, miał rację: tu nie chodzi o wycinkę kilku drzew.

Wszędzie jest Taksim!

Reklama
Wśród tysięcy demonstrantów, którzy wylegli na początku poprzedniego weekendu na Taksim, obrońcy środowiska stanowią mniejszość. W tłumie są wszyscy, którzy po 10 latach rządów Erdogana mają go szczerze dosyć: socjaliści, związkowcy, zwolennicy rządzącej Turcją przez dekady Partii Republikańskiej, studenci, członkowie organizacji gejów i lesbijek, ba, nawet spora grupa działaczy muzułmańskich, którym się nie podoba dziki kapitalizm, jaki zagościł dekadę temu nad Bosforem. Pierwszego wieczoru przekaz był subtelny: na transparentach z wizerunkiem szefa rządu w stroju sułtana – co było nawiązaniem do jego przezwiska – wypisywano hasła: Ludzie nie będą twoimi poddanymi. Po kilku dniach i po aresztowaniu 1,7 tys. osób komunikat tłumu był bardziej lapidarny: Tayyip, odejdź!.
Bo też kontrowersyjny projekt deweloperski był jedynie pretekstem. Nagle obudziła się dawna turecka elita – od dawnego establishmentu republiki i zwolenników laickości państwa, przez antyestablishment pod postacią licznego konglomeratu lewicowców, od liberalnych socjalistów po skrajnych komunistów, a wreszcie – młodzież, dla której wojskowe przewroty nad Bosforem są zamierzchłą przeszłością, a jedyne realia, jakie zna, to rządy Partii Sprawiedliwości i Rozwoju.
Dlatego też fala protestów błyskawicznie rozlała się po Turcji. Wszędzie jest Taksim! Wszędzie jest opór! – krzyczał kilka godzin po pierwszych starciach w Stambule tłum na ulicach Ankary. Podobne hasła pojawiały się w każdym z 67 miast, w których doszło do wystąpień. – My nie mamy rządu, my mamy Erdogana – mówił znajdujący się wśród demonstrantów na Taksim politolog Koray Caliskan. Inni też nie przebierali w słowach. – To dyktator. Ilekroć chcemy wyrazić swoje poglądy, on mówi: nie, nie możecie nic powiedzieć, kłamiecie i jesteście dla mnie bardzo mali – skarżył się Yasemin Cakici, nauczyciel. – Na egzaminach przyznaje się punkty zwolennikom rządu. Wspierasz rząd, zdajesz – sekundował mu 18-letni student z jednej ze stambulskich uczelni.
I nieprzypadkowo ten rozgoryczony tłum rozgościł się na Taksim i w jego okolicach. Niemal dokładnie 36 lat temu w tym samym miejscu doszło do wydarzeń, których symbolika jest żywa do dziś. Półmilionowa demonstracja pierwszomajowa, na którą ściągnęli związkowcy i postępowcy z całego miasta i okolic, zamieniła się w masakrę, w której zginęło kilkadziesiąt osób, a kilkaset zostało rannych. Do dziś nie wyjaśniono, kto otworzył ogień do tłumu. Nikt nie stanął przed sądem, za to przez środowiska lewicowe przetoczyła się fala aresztowań. Dla wielu Turków, zwłaszcza w Stambule, tamte wydarzenia mają podobny wydźwięk, jak dla nas pacyfikacja kopalni Wujek.

Turecka szkoła asertywności

Rząd Partii Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP) to nie władza junty. W ostatnich wyborach, zgodnie z wszelkimi regułami demokracji, ugrupowanie to zebrało 49,8 proc. głosów i zajęło 327 miejsc w parlamencie. Dzięki temu mogło sformować gabinet w zasadzie bez oglądania się na inne partie, od 2007 r. rządzi też w pałacu prezydenckim. Przez dekadę politykom tej formacji udało się też zmarginalizować wojskowych, którzy czterokrotnie w historii republiki odbierali władzę cywilom, których uznali za zagrożenie. Przed sądem wylądowało też liczne grono wysokich rangą oficerów, ultranacjonalistycznych polityków i dziennikarzy, którzy – wraz z przestępczym podziemiem – mieli tworzyć tajną strukturę znaną jako głębokie państwo, przez lata zakulisowo rządzącą turecką polityką. Najważniejsza siła opozycyjna, Partia Republikańska, znalazła się na bocznym torze, a gwoździem do trumny była sekstaśma, która kilka lat temu złamała karierę jej lidera, Deniza Baykala. Dziś opozycja i mundurowi milczą, tymczasem AKP ma siłę, by zmienić konstytucję i przeforsować w zasadzie każdą ustawę. I niewątpliwie z tej siły korzysta.
Przez dekady laickości republiki strzegły zakazy, które urągały nie tylko co bardziej religijnym czy rozmiłowanym w tradycji Turkom, ale też, mogłyby się wydawać absurdalne zachodnim demokratom. Pracownicy administracji państwowej nie mogli mieć zarostu, uczennice i studentki nie mogły przychodzić na zajęcia w chustach. Jeszcze kilka lat temu tureccy wojskowi potrafili zrobić awanturę amerykańskim sojusznikom, bo na mapach przywiezionych przez gości zza Atlantyku sąsiadujący z Turcją region był oznaczony nazwą Kurdystan – a przecież nie ma takiego słowa. Język kurdyjski nie istniał w przestrzeni publicznej, nie było kultury i historii tego etnosu – a jedynie Turcy górscy. Paczka papierosów kosztowała kilkaset tysięcy lirów, a wzdłuż bosforskich brzegów w smutnym i zaniedbanym Stambule rozsiane były wraki statków i kutrów, które miały nieszczęście wpaść na siebie – lub na mieliznę w kamienistym dnie – i zostawały tam na lata, stopniowo demontowane przez zbieraczy złomu. Miasto utkane było z budynków samowolek, znanych jako gecekondu, których tysiące zwaliły się, grzebiąc mieszkańców, w czasie pamiętnego trzęsienia ziemi w 1999 r.
Głębokie państwo, wraki i zera na banknotach zniknęły, ale wszystko ma swoją cenę. Z każdym kolejnym rokiem u władzy autor tego sukcesu, najbardziej błyskotliwy polityk, jakiego Turcja miała w ostatnich kilkudziesięciu latach, nabierał pewności siebie. I arogancji. Jeszcze gdy stawiał pierwsze kroki jako szef państwa, nie wahał się wytaczać procesów karykaturzystom, którzy odważyli się złośliwie sportretować go na łamach gazet czy w internecie. Dotkliwe grzywny zamknęły usta wielu: w 2009 r. kara sięgająca w przeliczeniu 2,5 mld dol. praktycznie zniszczyła jeden z największych tureckich holdingów medialnych – Dogan Group. Co najmniej 49 dziennikarzy odsiaduje dziś wyroki za rozmaite przewiny, a w rankingu The World Press Freedom Index 2013 Turcja zajmuje 154. miejsce na 179. Większą wolnością prasy cieszą się takie demokracje, jak Afganistan czy Mali.
Równie asertywny jest rząd Erdogana w polityce. Po wielu awanturach, jakie wywołało znoszenie zakazów z czasów laickiej republiki, premier zaczął wprowadzać własne. Od dwóch tygodni obowiązują choćby nowe obostrzenia dotyczące sprzedaży i reklamowania alkoholu: wyjąwszy bary czy restauracje, przeciętny Turek nie kupi już raki po godzinie 22, nie znajdzie jej też w promieniu 100 metrów od najbliższego meczetu czy szkoły. Z telewizji zostaną wyrugowane reklamy alkoholu (podobnie stało się też w poprzednich latach z papierosami), a na butelkach mają się znaleźć ostrzeżenia dotyczące szkodliwości spożycia. W zamian premier zaleca popijać ajran.
To jednak nic, bo zdrowy styl życia i wstrzemięźliwość to marzenie każdego prawdziwego konserwatysty. Problem zaczyna się w momencie, gdy w życie wchodzą nieco bardziej – wydawałoby się – absurdalne zakazy. Od początku maja personel tureckiego narodowego przewoźnika, Turkish Airlines, obowiązuje zakaz stosowania czerwonych (oraz ciemnoróżowych) szminki i lakieru do paznokci. Zalecono bardziej naturalny wygląd. – Nowe wskazówki są całkowicie zgodne z pragnieniem zarządu linii, by kształtować własne polityczne i ideologiczne stanowisko. No cóż, nikt nie zaprzeczy, że Turcja stała się ostatnio bardziej konserwatywnym, religijnym krajem – komentował dyplomatycznie Atilay Aycin, szef związku zawodowego pracowników lotnictwa cywilnego Hava-Is.

Źródło kłopotów nazywa się Twitter

Trudno więc się dziwić, że stare elity republikańskiej Turcji – oraz młodzież z tamtejszych metropolii, która chciałaby żyć tak, jak rówieśnicy na Zachodzie czy przynajmniej w nigdy niezasypiającym Bejrucie – żyją w strachu przed stopniowym podgryzaniem fundamentów nowoczesnego państwa stworzonego przez Ataturka. Nikt nie podsyca zresztą tych obaw lepiej niż szef rządu: w apogeum zamieszek na placu Taksim w specjalnym wystąpieniu Erdogan wycofał się z projektu budowy centrum handlowego. Zamiast tego zapowiedział zburzenie usytuowanego przy tym samym placu centrum kultury poświęconego twórcy republiki i postawienie na powstałej działce meczetu.
I nie potrzebuję na to pozwolenia opozycji czy paru maruderów – rzucił w charakterystycznym dla siebie stylu szef rządu. – Władzę w tej sprawie dostaliśmy od ludzi, którzy głosowali na Partię Sprawiedliwości i Rozwoju – dodał. W obliczu największych rozruchów społecznych Erdogan nie traci wiary w siebie, wybrał się nawet w objazdowe tournee po krajach Maghrebu. – Źródło kłopotów nazywa się Twitter. Tam są najgorsze kłamstwa – nie odpuszczał w trakcie podróży. – Na ulicach są ci, którzy biorą udział w wydarzeniach zorganizowanych przez ekstremistów. Tu nie chodzi o park Gezi. To są wydarzenia zorganizowane przez takich z powiązaniami zarówno w Turcji, jak i poza nią – perorował z kolei na konferencji prasowej. – Główna partia opozycyjna CHP sprowokowała moich niewinnych obywateli. Ci, którzy robią z tego newsy pod hasłem „"turecka wiosna", nie znają Turcji – dowodził.
Racja, zamieszki w metropoliach mogą wyznaczyć raczej początek końca tureckiej jesieni, zwłaszcza jeżeli chodzi o koniunkturę. W ciągu ostatniej dekady AKP rozpędziła gospodarkę do imponującego, ponad 5-proc. tempa wzrostu PKB, a dochód per capita sięgnął 10 tys. dol. Rząd nieustannie zwiększał tempo – w ostatnich miesiącach Ankara powróciła do pomysłu wybudowania i uruchomienia trzech elektrowni atomowych rozsianych na przeciwległych rubieżach kraju. Na dalekich obrzeżach Stambułu mogą wkrótce zacząć się prace nad gigantycznym projektem przekopania kanału, który pozwoliłby odciążyć mosty nad Bosforem. Mnożą się projekty przecięcia terytorium państwa kolejnymi ropo- i gazociągami.
Ale dynamiczny wizerunek Turcji może obrócić się w gruzy, zwłaszcza jeżeli demonstracje się przeciągną na kolejne dni czy tygodnie. Co nie jest wykluczone, tym bardziej że związki zawodowe grożą ogólnonarodowymi strajkami. Już na ostatni burzliwy weekend turecka giełda zareagowała gwałtownym, bo 10,5-proc. spadkiem. Osłabła waluta, podrożały obligacje. – Te protesty wydają się całkiem naturalne, gdy weźmie się pod uwagę kontekst taki, jak w Hiszpanii czy Grecji. Nie spodziewam się, żeby miały większy wpływ na gospodarkę – twierdzi John Sfakianis, analityk saudyjskiej firmy inwestycyjnej Masic. – Jednak, jeśli taka sytuacja potrwa dłużej, mogą się pojawić trudności – ostrzega. Wątpliwości nie mają sami Turcy. – Inwestorzy mogą się teraz zacząć zastanawiać, czy te wydarzenia oznaczają niestabilność polityczną, przynajmniej krótkoterminową – zapowiada turecka firma badawcza Burgan Securities. – Czar Turcji prysnął – kwituje. Z prognoz wynika, że w tym roku gospodarka wzrośnie o 3,5 proc.
Do lamusa może też trafić najsłynniejsza przyjaźń polityczna w tureckiej polityce: sojusz Erdogana z prezydentem Abdullahem Gulem. Dekadę temu, gdy zgodnie z obowiązującym wówczas prawem Erdogan nie mógł wystartować w wyborach, Gul przejął władzę w partii, zmienił przepisy i wprowadził Erdogana do parlamentu. A następnie ustąpił mu stanowiska szefa partii i premiera. W zamian Erdogan uczynił przyjaciela szefem dyplomacji, a kilka lat temu – prezydentem. Stanowisko to dotychczas miało charakter ceremonialny, ale dziennikarze nad Bosforem spekulują, że Erdogan szykuje reformę, która wprowadziłaby system prezydencki wzorowany na USA. Pozwoliłoby mu to pozostać przy władzy nawet, gdyby AKP straciła popularność. Tyle że z tych samych spekulacji wynika, że Gul nie ma ochoty oddawać stanowiska. Jego znacznie łagodniejsze stanowisko wobec demonstrantów odbiera się teraz jako początek nieformalnego wyścigu o sympatię wyborców.

Poddani próbie bogactwa

Koniec końców tureckiej wiosny nie będzie też dlatego, że gabinet Erdogana i AKP cieszą się niesłabnącą popularnością. Ba, po dekadzie rządów poparcie rośnie: w ostatnich tygodniach sięgało poziomu 53–54 proc. Ta milcząca większość trzyma się z dala od ogarniętych zamieszkami ulic, a telewizyjne relacje obserwuje ze zgorszeniem, potępiając w czambuł bananową młodzież ze Stambułu i z Ankary.
Jednym z najważniejszych składników kuchni politycznej AKP było bowiem odwołanie się do tradycyjnej kupieckiej elity z Anatolii. Właściciele niewielkich firm handlowych z głębi kraju jeszcze kilkanaście lat temu mieli marginalny wpływ na gospodarkę, zdominowaną przez państwowe i prywatne – często kierowane przez byłych wojskowych – molochy. Rząd subtelnie, lecz konsekwentnie promował protestanckich anatolijskich biznesmenów, podkreślając nie tyle religijny charakter tego słowa, ile wiążącą się z nim etykę solidnej i pełnej poświęcenia pracy. W rezultacie powstała nowa biznesowa elita, dla starego establishmentu równie irytująca, jak AKP w polityce. – Nowa klasa dzieli zamiłowania starej, jak choćby wożenie się mercedesami, ale także zakłada chusty – podkreśla szef Tureckiej Fundacji Studiów Gospodarczych i Społecznych Can Paker. – A stara klasa nie może tego znieść – dorzuca. – Muzułmanie tutaj zwykli być poddawani próbie ubóstwa. Teraz są poddawani próbie bogactwa – komentuje z kolei bizneswoman Sehminur Aydin.
Efekty widać choćby w panoramie Stambułu, gdzie w sąsiedztwie strzelających w niebo minaretów zaczęły rosnąć wysokościowce, takie jak 54-piętrowy Istanbul Sapphire, zbudowane kosztem 250 mln dol. dzieło holdingu należącego do Nahita Kilera. Firma w latach 90. zaczynała od handlu produktami spożywczymi, w ciągu ostatniej dekady weszła na rynek energetyczny, do sektora turystycznego i przede wszystkim budowlanego. – Dziś jesteśmy wśród największych spółek w tym sektorze – skwitował krótko osiągnięcia firmy Kiler. Jeśli jednak Kiler uchodzi za człowieka bliskiego władzy, to prawdziwym pieszczochem rządu jest Ahmet Calik – tajemniczy, skrzętnie ukrywający zarówno życie prywatne, jak i zawodowe magnat budowlany, który nie tylko z poparciem Ankary budował elektrownie dyktatorowi Turkmenistanu, lecz także – przy okazji – jako prezesa spółki zatrudnia 36-letniego dziś zięcia Erdogana, Berata Albayraka.
Liczba nowych imperiów gospodarczych idzie w dziesiątki, jeśli nie setki. Zalicza się do nich również firma, która miała wybudować galerię handlową w miejscu parku Gezi. – Nigdy nie było tyle korupcji i kolesiostwa w Turcji, jak podczas rządów tego gabinetu – oskarżał swego czasu lider CHP Kemal Kilicdaroglu. Ale to nie do końca prawda, bo to za rządów AKP pierwsi urzędnicy administracji państwowej zaczęli trafiać za kratki za łapówkarstwo.
Tyle że to sporadyczne przypadki, a nowe elity mają swoich apologetów. – Nowe imperia biznesowe odczytują potrzeby świata polityki i gospodarki znacznie lepiej niż ktokolwiek inny – twierdzi Rizanur Meral, ekspert współpracującej z rządem organizacji promującej turecki biznes, Tuskon. – To nowe pokolenie. Sposób robienia interesów w Turcji się zmienia. Sugerujemy, że dziś należy w Turcji szukać innych partnerów niż kiedyś – dorzuca. A ci partnerzy niewątpliwie też zadbają, żeby do żadnej tureckiej wiosny nie doszło, a gabinet Erdogana przetrwał do następnej kadencji. W końcu, jak mawiają miejscowi, al elmaya tas atan cok olur – wielu jest takich, którzy ciskają kamienie w czerwone jabłka. W wolnym tłumaczeniu można to rozumieć tak: jeśli nie masz wrogów, znaczy to, że fortuna cię ominęła.
Erdogan i AKP cieszą się niesłabnącą popularnością. Ba, po dekadzie rządów poparcie rośnie: w ostatnich tygodniach sięgało poziomu 53–54 proc. Ta milcząca większość trzyma się z dala od ogarniętych zamieszkami ulic, potępiając w czambuł bananową młodzież ze Stambułu i z Ankary