We wtorek węgierskie związki zawodowe przekazały kancelarii premiera Viktora Orbána swoje postulaty. Jeśli ultimatum nie zostanie spełnione, grożą strajkiem generalnym. Równolegle opozycja rozmawia o wspólnych listach wyborczych. Manifestacje przybierające różne formy odbyły się już w kilkudziesięciu miastach. Tak dużej aktywizacji w obozie przeciwników Fideszu nie było na Węgrzech od lat.
Wszystkiemu winna tzw. ustawa niewolnicza, która zwiększyła liczbę dopuszczalnych godzin nadliczbowych z 250 do 400, i wydłuża okres ich rozliczenia z 12 do 36 miesięcy. Przy czym pracownik jest zobowiązany do przepracowania na rzecz pracodawcy 250 godz. nadliczbowych; na pozostałe 150 godzin – teoretycznie – może się nie zgodzić. Manifestacje trwają od miesiąca z przerwą na okres świąteczno-noworoczny. Niewiele wprawdzie wskazuje, by protesty doprowadziły do upadku Viktora Orbána, ale po latach i apatii coś drgnęło.
Celem manifestantów nie jest, przynajmniej dziś, obalenie rządu. Najpewniej myślą o tym w perspektywie kolejnych wyborów parlamentarnych w 2022 r. W obiegu publicznym funkcjonuje pięć postulatów opozycji i cztery związków zawodowych. Ich zakres jest szeroki. Te opozycyjne to wycofanie się z ustawy niewolniczej, zmniejszenie liczby godzin nadliczbowych w policji, niezależne sądy, przystąpienie do tzw. prokuratury europejskiej i niezależne media. Postulaty związków zawodowych poza wycofaniem się z nowelizacji kodeksu pracy dotyczą utrzymania wieku emerytalnego, godnych emerytur, godnej pracy i płacy oraz zmiany ustawy o strajkach.
Reklama
Obecnie prawo do strajku jest tylko hipotetyczne. Pisaliśmy już w DGP, że po 2010 r. koalicja Fidesz-KNDP systematycznie zmieniała ustawę o strajkach, by kosztem pracowników zabezpieczać interesy pracodawców, zmniejszając ewentualne skutki akcji strajkowych. Jeden z zapisów przewiduje, że w czasie strajku realizowanych musi być 66 proc. usług. Tyczy się to usług publicznych, dostawców wody czy energii. W przypadku transportu operatorzy muszą świadczyć 66 proc. usług w miejskim i podmiejskim oraz 50 proc. w skali kraju.
Związki zawodowe dały rządowi czas do niedzieli na powołanie gremium, które rozpoczęłoby rozmowy ze stroną społeczną. Czynią to na podstawie uchwały Sądu Najwyższego, która stanowi, że jeżeli nie można ustalić pracodawcy, pod którego adresem wysuwane są żądania strajku, rząd w ciągu pięciu dni wyznacza negocjatora. Przedstawiciele związków oświadczyli, że jeśli ich żądanie nie zostanie spełnione, rozpoczną przygotowania do strajku generalnego. Jego skutki mogą być jednak mało bolesne, bo uzwiązkowienie na Węgrzech jest bardzo niskie. A procedura sądowa niezbędna do uznania legalności strajku potrafi się ciągnąć miesiącami.
Stąd coraz częściej mowa nie o strajku, a o paraliżu państwa. Można sobie wyobrazić, że jedynym momentem, w którym państwo odstąpiłoby od wyciągania konsekwencji wobec strajkujących, byłby protest absolutnie wszystkich uprawnionych. W innym wypadku organizatorzy zostaną pociągnięci do odpowiedzialności, a efekt ich pomysłu będzie można porównać do zdjęcia, którym ilustruje się nieprzychylne manifestantom materiały: młodzi ludzie z napisem „szrtájk” zamiast „sztrájk”.
Pojawiają się inicjatywy zmierzające do niestosowania prawa o nadgodzinach. Uchwałę w tej sprawie wobec spółek podległych miastu podjęto już w Segedynie i Szombathely. Te decyzje są symboliczne, niemniej warte odnotowania. Według wczorajszych informacji „Magyar Idők” pierwszą firmą międzynarodową, która rozważa niestosowanie ustawy o nadgodzinach, będzie Tesco. Spółka ma prowadzić w tej sprawie rozmowy z przedstawicielami strony społecznej. Warto osadzić to w szerszym kontekście: kiedy w latach 2012–2015 rząd wprowadzał znowelizowany podatek od hipermarketów, wysokość opłat uzależniono od dochodów w poprzednim roku podatkowym, a największym płatnikiem (6 proc. dochodu) było właśnie Tesco.
Druga, obok związkowej, strona tych protestów to szerokie, niewystępujące nigdy wcześniej porozumienie partii politycznych. Po raz pierwszy od lat opozycja przejęła inicjatywę. Na manifestacjach widać wszystkie flagi – od prawicowego Jobbiku po lewicowe Momentum. Jednak rzeczywistość pokazuje, że liderzy będą się musieli podjąć tytanicznej pracy, by ten ruch kontynuować. Kiedy na 3 stycznia zwołano nadzwyczajne posiedzenie parlamentu Węgier, by omówić sytuację wokół protestów, na 199 posłów przyszło 28. O ile było pewne, że Fidesz i jego chadecki koalicjant zbojkotują obrady, to w sali plenarnej brakowało 37 posłów opozycji. Te zakończyły się więc po 17 minutach.
Inne wyzwanie, przed którymi stoi opozycja, to wspólna lista w majowych wyborach do Parlamentu Europejskiego. Taki pomysł wysunęła Węgierska Partia Socjalistyczna. Pozostałe analizują, choć dwie od razu odrzuciły propozycję – Momentum i Ruch Nasz Dom, powstały po rozłamie w Jobbiku. Przedwczoraj taką możliwość wykluczył także Jobbik. W komunikacie zapisano, że wspólna lista wystawiona przeciwko Fideszowi byłaby groteskowa i groziłaby szybkim rozpadem koalicji. Jobbik deklaruje jednak współpracę z lewicową opozycją na innych polach.
Wciąż nie wszczęto postępowania w sprawie poturbowania posłów, którzy 17 grudnia weszli do gmachu mediów publicznych MTVA. To o tyle bulwersujące, że posła Lászla Varju po interwencji straży telewizyjnej odwieziono do szpitala. W sobotę na portalu 444.hu pojawiło się nagranie, na którym widać, jak kilku mężczyzn bije posła. Niepodjęcie działań w celu wyjaśnienia zajść budzi wątpliwości, tym bardziej że sąd jeszcze przed świętami skazał odpowiedzialnych za ataki na policję w trakcie pierwszych dwóch demonstracji. Kolejny protest odbędzie się 19 stycznia w Budapeszcie i 16 innych miastach.