24 lutego
Ania z Odessy, Alona z Kramatorska, Natasza z Charkowa, Hala z Irpienia. Położyłyśmy się spać w niespokojnym, ale stosunkowo pokojowym życiu, a obudziła nas wojna. Nieważne, co nam się śniło minutę przed przebudzeniem. Najważniejsze było to natychmiastowe przejście, jeszcze przed świtem, od planów i nadziei w otchłań strachu i rozpaczy.
Wybuchy słyszałam jeszcze przez sen. Przez osiem lat nie udało mi się do tego przywyknąć, strach przykleił się niczym stary ból. Potem redaktorka Hala przysłała wiadomość na wspólny chat: „Koledzy, budzimy się!”. Stało się jasne, że zaczęło się coś strasznego. I rozrastało się aż po same niebo, skąd niczym kwaśny deszcz leciała żelazna śmierć. Przebywanie w środku wojny jest straszne. Ludzie upodabniają się do dzieci, które zabłądziły w ciemnym lesie.
Rano bratowa ubierała moich małych bratanków pod huki ostrzału. Bali się i próbowali marudzić. Dzieci siedziały w przedpokoju na stołkach, w kurtkach i czapkach, z ogromnymi torbami w rękach. U ich nóg leżał najlepszy na świecie pies, który też się bardzo bał. Wszyscy razem wyszli z ogromnego bloku do piwnicy domu jednorodzinnego. Tam było bezpieczniej podczas ostrzału. Bali się wracać do domu.
My śledziliśmy wiadomości i cieszyliśmy się z każdego małego zwycięstwa naszych żołnierzy. Słyszeliśmy z oddali walki i myślami próbowaliśmy pomóc najlepszemu wojsku na świecie. Wysyłaliśmy mu promienie nadziei, wiary i dobra. Rozmawialiśmy na otwartej grupie. „Charków, co u was? Odessa, Kramatorsk, Siewierodonieck, Chersoń, Mariupol?”. Baliśmy się i boimy, ale radzimy sobie ze strachem i odrzucamy go daleko w kosmos, w czarną dziurę. Tak samo wyrzucimy z naszej ziemi okupantów. Nawet sobie nie wyobrażają, ile mamy siły.
26 lutego
Kiedy to wszystko przeżyjemy, muszę koniecznie opisać, jak się żyje w środku wojny. O różnych ludziach i sytuacjach, o tym, jak się wszystko się zmienia w mgnieniu oka, a to, co nieważne, maleje do mikroskopijnych rozmiarów. Zostaje to, co najważniejsze. Nie ma tego wcale dużo. Twoje życie, życie bliskich, przyjaciół, ludzi, którzy są obok. Żeby twój dom był cały, żeby twojego miasta nie ostrzeliwali z gradów, nie męczyli twojego kraju. Nikt niczego nie planuje. Trzeba żyć dniem dzisiejszym. Myślenie o jutrze to ogromny luksus. Wszystko jest super, kiedy masz fajny telefon, udane wakacje albo kupiłeś nowe mieszkanie. Okazuje się, że i to jest nieważne. Tak jak ilość pieniędzy, pochwały w pracy i liczba lajków na Facebooku.
Pewnie trzeba było się tego domyślić wcześniej i żyć, cieszyć się każdym dniem i każdą sekundą. Ciszą i bezpieczeństwem. Ale zawsze coś było potrzebne, coś się nie podobało, coś nie pasowało. Chciało się czegoś więcej. Chciało się idealnego szczęścia. Jak się okazuje, ono było, raptem kilka dni temu.
27 lutego
Kiedy bardzo się boisz, musisz się czymś zająć. Tak radzi moja przyjaciółka, psychoterapeutka. W czasie alarmów powietrznych myje klatkę schodową. Już trzy raz ją umyła. Teraz klatka jest sterylna, a ona pokonała strach. Ja w czasie ostrzałów piszę jakieś bzdury, bo nic innego mi wtedy do głowy nie przychodzi. Boję się, liczę wybuchy i piszę. W przerwach patrzę na kota i psa. Znakomicie radzą sobie ze strachem. Endżi kładzie się na podłogę i zasypia, a kot leży na plecach i słucha. Na pysku ma wypisane: „rosyjskie bomby, spier…”. Mój kot jest prawdziwym patriotą.
Wielkie dzięki tym wszystkim, kto ogłasza alarmy powietrzne. Teraz dokładnie wiemy, kiedy trzeba wyjść na wspólny korytarz. Spokojnie wynosimy krzesła, wyprowadzamy psa i łowimy kota partyzanta. Ten rudy drań już dwa razy mnie dziś odciągał od ataku paniki. Pierwszy raz, kiedy próbowałam go utrzymać w rękach, a on na mnie syczał i chciał się wbić pazurami w moją twarz. Drugi raz, kiedy w czasie wybuchów uciekł mi po kanapie, schował się pod stołem i krzyczał, kiedy ja, ratując jego kocie życie, desperacko wyciągałam go za ogon spod wersalki, żeby wyrzucić na bezpieczny korytarz. Kota Josika to zachowanie zszokowało tak, że teraz traktuje mnie jak wariatkę. Chodzi bokiem, merda ogonem, patrzy z daleka, a kiedy się zbliżam, podskakuje na czterech łapach i z lwim rykiem ucieka precz.
Nie mamy w domu schronu, a najbliższy jest bardzo daleko. Nie zdążylibyśmy do niego dojść. Dlatego w czasie ostrzału korytarz zmienia się w arkę Noego. Razem z ludźmi najstraszniejszy czas przeczekują kot, dwa psy, ukochana przez wszystkich świnka morska i bezczelny chomik. Sam jego widok denerwuje naszego kota i psa. W korytarzu panuje całkowita jedność nawet wśród sąsiadów, którzy wcześniej się nie znosili. Ten karzeł zdołał nas zjednoczyć w ciągu czterech dni. Ludzie poczuli się zjednoczonym narodem. Za to jestem mu wdzięczna, a za resztę, „ruski karle, spier…”. I wszystko będzie Ukraina! (popularne hasło nawiązujące do „wszystko będzie dobrze” – red.).
1 marca
Pod ostrzałem trudno ułożyć sobie życie. Wsłuchujesz się we wszystkie dźwięki i dzielisz je na radosne i straszne. Kiedyś bardzo się złościłam, kiedy sąsiedzi z góry organizowali po 11 wieczorem tańce i pieśni narodów świata. Teraz kocham każdy ich krok nad głową, a tupią jak średniej wielkości kucyki. Nie złości mnie to, wręcz przeciwnie. To moi drodzy sąsiedzi. Nie wyjechali z kochanego Mariupola, są tutaj, ze mną, nie jest im łatwo, ale są silni i prawdziwi. Niech tupią, ile wlezie. Niech całą dobę przestawiają meble. Najważniejsze, żeby nic im się nie stało. A znajome głosy, które słyszysz przez telefon. Tak ważne zapytać „co u ciebie?”. Jedna znajoma odpowiada „jak u całego miasta”. Inna: „nie zesram się” i dodaje, że przeczekuje ostrzał na korytarzu. A ja się czuję spokojniejsza, bo też siedzę na korytarzu.
Staram się wyprowadzać psa przed godziną policyjną i między ostrzałami. Chociaż nigdy nie udaje się pospacerować w ciszy. Zanim zejdziemy z czwartego piętra bez windy, zaczyna walić. Żegnam się przed każdym wyjściem, bo trochę się boję. Biegniemy z Endżim na ulubioną polankę pod te straszne odgłosy. Z niczym ich nie pomylisz. Brzmią, jakby ktoś walił ogromnym młotem w żelazny dach, a jeśli leci grad, czujesz, jakby zbliżał się ogromny pociąg zabójca, od którego trzęsie się ziemia i zastyga krew w żyłach. Wiemy z Endżim, co się dzieje. Moje ukochane miasto mordują przeklęci rosyjscy okupanci. Nienawidzimy ich i życzymy im śmierci. Nie wiem, jak mam wyjaśnić psu, po kiego czorta tu przyleźli i dlaczego zabijają naszych. Endżi domyśla się, że te odgłosy to odgłosy śmierci. Szybko się załatwia, a ja zbieram i wyrzucam do śmieci. Wojna to nie powód, żeby brudzić swoje miasto. I tak go brudzą bombami dranie z sąsiedniego kraju.
Poza tym lubię odgłosy deszczu i nadziei. Te ostatnie są wtedy, gdy ktoś przynosi dobre wieści. „Nasi zniszczyli całą kolumnę czołgów, wiesz? Strącili samolot, który cztery razy bombardował Sartanę”. I jeszcze odgłosy pewności, że zwyciężymy, skoro w każdym mieście krzyczą tym mordercom, że tu, gdzie przyszli, jest Ukraina, do której nikt ich nie zapraszał.
17 marca
Cześć, kochani. Żyję i teraz będę długo żyć. A moje miasto umiera śmiercią męczeńską. 20 dni umierałam razem z nim. Byłam w piekle. Nie jestem bohaterką, jestem zwykłym człowiekiem i bałam się umrzeć. Przez ostatnie trzy dni bili po moim mieście każdej minuty bez przerwy. Odgłos samolotów mnie paraliżował. Kiedy drżała ziemia, oddychaliśmy z ulgą. Wybuch gdzieś obok nie oznacza nigdzie, ale jednak – nie w nas. Wiecie, jak to jest, kiedy na klatce schodowej jest ciemno, pali się świeczka, a ty nie jesteś pewna, czy jest dzień, czy noc? Kiedy wyjście z klatki to dowód męstwa. Rzucasz się na każdego, kto wrócił z dworu z pytaniem, co nowego.
Słyszysz monotonną odpowiedź, jak rakieta trafiła w dom nr 105. Druga klatka płonie od drugiego piętra wzwyż i niebawem płomienie strawią kolejne piętra, a wokół tylko popiół, szkło i śmieci z zapchanych pod korek kontenerów, których od dwóch tygodni nikt nie wywozi. Czort z nimi. Trupów sąsiadów i znajomych też nikt nie wywozi. Zabici leżą na klatkach schodowych, na balkonach, na podwórkach. A ty się ich wcale nie boisz, bo największy strach to nocne ostrzały. Wiecie, co przypominają? Śmierć, która wypruwa z ciebie wszystkie żyły. Nocą nie wolno spać, bo śnią się sny o pokoju. Budzisz się i zanurzasz w koszmarze. Najpierw słyszysz odgłosy. Metaliczne, obrzydliwe dźwięki, jakby ktoś kręcił ogromnym cyrklem i mierzył odległość do twojego schronu, żeby dokładniej uderzyć. Potem leci pocisk. Słyszysz, jak ogromny młot wali w metalowy dach, a potem skrzypi, jakby wielkim nożem ciąć ziemię albo jakby olbrzym ze stali kroczył w podkutych butach po twojej ziemi, depcząc domy, drzewa, ludzi.
Siedzisz i rozumiesz, że nie możesz się poruszyć. Nie możesz uciec, nie ma sensu krzyczeć ani się chować. On i tak cię znajdzie, jeśli zechce. A potem następuje martwa cisza. W tym czasie czekamy, co jeszcze przyleci. Nowe odgłosy nas paraliżują, bo nie wiemy, co oznaczają. Jaką śmierć: szybką czy straszną, w męczarniach.
Nauczyłam się żyć bez światła, gazu i prądu. Starałam się nie pić wody, jeśli mi się bardzo nie chciało, bo sama myśl, że trzeba będzie wyjść po nową, wywoływała strach. Przywozili nam ją zwykli ludzie i rozdawali za darmo. Ustawiały się po nią ogromne kolejki dziwnie ubranych mieszkańców, którzy rozbiegali się tylko wtedy, kiedy nad głowami latały im bomby.
Wydaje mi się, że przez ten czas ani razu nie spojrzałem w lustro. Miałam gdzieś swój wygląd. Za duże było prawdopodobieństwo, że za minutę będę martwa i będzie wszystko jedno, jak wyglądam. Włosy zmieniły mi się w kołtun, ale i tym się nie przejmowałam. Wszyscy chodzili w czapkach naciągniętych aż po same oczy, bo nikt nie tracił drogocennej wody na mycie. Marzyłam o dwóch rzeczach: żeby nie strzelali i żebym zdążyła wziąć prysznic przez śmiercią.
Wiecie, co zobaczyłam, kiedy przyjaciele wywozili mnie z Mariupola? Nie poznałam swojego miasta. Za długo siedziałam w piwnicy, a w tym czasie zniszczyli je całkowicie. Zobaczyłam martwe domy, zburzone ściany, drzewa wyrwane z korzeniami, zerwane przewody z flagami i zabitych ludzi na drodze. Ale nie to było najstraszniejsze. Jechaliśmy obok 14-piętrowego bloku z wybitymi szybami. Na ulicę wywiewało zasłony i firanki. Wydawało mi się, że ten dom prawie nie ucierpiał. Ale potem go objechaliśmy. Z tyłu była wyrwana ściana i podziurawione odłamkami balkony. To był szkielet domu. Niczym świeży trup – z daleka żywy, z bliska martwy. Takich domów były setki.
Muszę przyznać, że ze strachu zdradziłam swojego rudego Josika. Zostawiłam go w domu. Nie zdążyłam wziąć ze sobą. Bałam się wejść na swoje czwarte piętro. Dzień wcześniej nie zabrałam go do schronu, żeby się w nim nie zgubił. Zostawiłam delikatnego i dobrego kotka w piekle, bo się złamałam. Boję się pomyśleć, jak sobie radzi. Jestem tchórzliwą zdrajczynią. To niewybaczalne.
W tym piekle zostali ludzie. Nie mogą wyjechać. Wszyscy ich porzucili. Ludzie niczemu niewinni, jak i mój rudy Josik. Nie bądźcie tchórzliwymi zdrajcami. Proszę, nawet jeśli nie możemy ocalić Mariupola, pomóżcie ocalić mariupolan. To setki tysięcy ludzi. Oni chcą żyć.
18 marca
Sąsiadka powiedziała, że Bóg opuścił Mariupol. Przestraszył się tego, co zobaczył. Oświadczyła to tydzień temu, a przedwczoraj, tuż przed naszym odjazdem, przybiegła do naszego przedziału w piwnicy i powiedziała, że płonie sąsiedni blok. „Widać takie dziwne, pomarańczowe płomienie. Nigdy takich nie widziałam. Módlcie się, dziewczyny”.
Nie wiedziałyśmy wtedy, że za pół godziny wyjedziemy z tego miasta. Siedziałyśmy i się modliłyśmy. Odmawiałam „Ojcze nasz”, ale z jakiegoś powodu zapominałam słowa. Tej modlitwy nauczył mnie mąż. Nie widziałam go od początku wojny. Czuję się winna. Pojechałam do mamy w gości i nie zdążyłam do niego wrócić. Chciałabym usłyszeć jego głos. Chcę jeszcze jedną, maleńką szansę, żeby powiedzieć najważniejsze słowa, których z jakiegoś powodu nie mówiłam, póki był zasięg.
W Mariupolu codziennie czekaliśmy, aż się poprawi. Wierzyliśmy, że wojna zaraz się skończy i będzie jak dawniej. Raptem tydzień wcześniej wychodziliśmy jeszcze na ulicę. Pewnego razu między bombardowaniami pojechaliśmy do Czerwonego Krzyża. Córka przyjaciółki rodziła syna. Nazwali go Mykyta i przenieśli do piwnicy. Na zewnątrz przez bombardowania prawie go nie wynosiliśmy, więc tygodniowy noworodek nie widział słońca.
Pojechaliśmy po niego samochodem przyjaciółki z napisem „Dzieci”. Napis przed niczym nie chronił. Po drodze spotkaliśmy taki sam samochód z takim samym napisem, tyle że rozbity i spalony. Dostał pociskiem i stał na prawym pasie. Jazda była straszna, ale niektóre domy jeszcze były całe. Jeszcze nie zbombardowali kliniki położniczej, nie zginął mąż mojej koleżanki, a po naszym osiedlu chodzili pojedynczy przechodnie.
Ulicy, na którą przyjechaliśmy, już nie było. Same ruiny. Zamiast wielkiego sklepu – ogromna dziura. Poniżej ani jednego całego domu. Nie poznałam tej części miasta. Ludzie, którzy odgruzowywali okolicę, powiedzieli, że poprzedniego dnia spadła tu bomba lotnicza. Pracownicy Czerwonego Krzyża sprzątali szkło. Dziewczyna była nadzwyczaj spokojna i na pytanie, jak się czuje, odpowiedziała, że wszystko w porządku, i się uśmiechnęła. To było dziwne. Nie uśmiechaliśmy się od wielu dni.
Nie było ani mleka w proszku, ani pampersów. Powiedziano nam, że przekazano je do kliniki położniczej. Zdecydowaliśmy, że pojedziemy tam jutro. Córka przyjaciółki opowiedziała, że szef oddziału to niezwykły człowiek. On sam, jego lekarze i pielęgniarki mieszkali tam całą dobę, nie wracali do domów. Po pierwsze było to niebezpieczne, a po drugie nie było komu ich zastąpić. A kobiety rodziły. Bez światła, bez wody, na zimnej sali i pod bombami. Kiedy na oddziale skończyło się jedzenie, lekarze zaczęli oddawać rodzącym swoje zapasy. Wszystko, co mieli. Naczelny lekarz przynosił „kanapki” z sera i kiełbasy – bez chleba, bo go nie było. W ogóle niczego nie dało się kupić. Najpierw sklepy były zamknięte, potem zaczęli je okradać.
Nie było ani jednej apteki. Też je ograbili. Kończyły mi się tabletki na serce i majaczyła przede mną niewesoła perspektywa. Zginąć od bomby albo zatrzymania serca. Pomogła nieznajoma kobieta, sąsiadka przyjaciół. Chyba ma na imię Lena. Oddała mi część swoich lekarstw. Za darmo.
Kiedy ludziom skończyła się woda, spadł śnieg, a potem deszcz. Mama powiedziała, że przyroda nam pomaga. Strzelali w nasze osiedle nie tak intensywnie i pod klatką zebrały się dwa rodzaje sąsiadów. Jedni gotowali jedzenie na ognisku, a drudzy stali z wiadrami pod rynnami.
Wtedy jeszcze ze sobą rozmawialiśmy. Dowiedziałam się, że na róg jednej z ulic codziennie przywożą wodę z miejskich wodociągów. Wozi ją w wielkiej beczce jeden mariupolanin z własnej inicjatywy. Ludzie czasami od niego uciekają, kiedy mocno strzelają i robi się niebezpiecznie, kłócą się o miejsce w kolejce, a woziwoda w milczeniu napełnia im bańki. Nie wiem, jak się nazywa, ale mam nadzieję, że wyjdzie z tego piekła żywy.
18 marca
Ciągle nie rozumiem, jak ludzie mogą się martwić czymkolwiek poza życiem. Kiedy dojechaliśmy do pierwszego bezpiecznego miejsca i zobaczyliśmy budkę z chlebem, wykupiliśmy cały. Mama przyjaciółki poprosiła, żebym kupiła jak najwięcej bochenków i bułek. „A nuż pojedziemy dalej i już nie będzie? Znów będziemy siedzieć w piwnicy bez chleba”.
Nie mogę pojąć, jak ludzie mogą się przejmować jakimiś bzdurami, że mają stary telefon i niską pensję. W naszej piwnicy nie przydała mi się nawet jedna hrywna. A telefon padł po dobie z braku prądu. Moi mali bratankowie spali ubrani. Nie tylko dlatego, że było piekielnie zimno, ale i dlatego, że gdyby spadła bomba i nas zasypało, łatwiej byłoby wygrzebywać się z gruzów w butach i kurtce.
Po 10 dniach ciągłego ostrzału zaczęłam wyczuwać ich początek. Czułam straszną pustkę w piersi i brakowało mi powietrza. Leżałam na dwóch krzesłach w przedziale z szarymi ścianami. Nade mną i pode mną biegły rury, obok na deskach i materacach leżała moja rodzina z małymi blond bratankami, rodzina przyjaciółki i suczka Endżi, którą siłą wyprowadzaliśmy i wprowadzaliśmy do piwnicy. Stanowczo nie chciała wychodzić na spacer na zasypane popiołem i szkłem podwórko. Nawet na minutę.
Spacery z psem były piekielnym piekłem. Bombardowali bez przerwy. Uchylałam drzwi klatki, wypychałam suczkę i straceńczo patrzyłam, jak najpierw zbiegała ze schodów, próbując znaleźć miejsce między odłamkami na spalonej ziemi, potem przysiadała, ale zaraz tuż obok wybuchał pocisk, więc przybiegała z powrotem. Przeczekiwaliśmy minutę i zaczynaliśmy od nowa. Stałam za drzwiami i płakałam. Bardzo się bałam. Endżi też się bała, ale nie płakała, za to patrzyła na mnie cierpiącymi, brązowymi oczami. Nie mogła zrozumieć, co się dzieje.
Nasza piwnica była podzielona na przedziały. W wielu byli ludzie. W jednym zupełnie małe dzieci. Obok rozłożyła się rodzina – dorosły syn i jego mama staruszka. Byli bardzo spokojni i opanowani, częstowali nasze dzieci cukierkami i ciasteczkami, oddali nam masło i słoninę, bo zamierzali wyjechać. Nasze dzieci były tak przerażone, że prawie nic nie jadły, ale cukierki i ciasteczka złapały od razu. To był prawdziwy skarb i mała radość w mrocznym, huczącym od wybuchów podziemiu. Nawet się trochę rozweseliły.
Siedmioletnia Waria po raz pierwszy od początku wojny poprosiła, żeby opowiedzieć jej o śwince Peppie, i nawet uwierzyła, kiedy obiecałam jej kupić lalkę, jak tylko wyjdziemy z piwnicy. Tylko się upewniła: „Sklepy przecież rozgrabili, jak ty mi ją kupisz?”. Odpowiedziałam, że sklepów z zabawkami nikt nie ruszył i wszystkie lalki są na miejscu. Patrzyłam na jej okrągłą buźkę, poplątane włosy, mały nosek, zamotaną w szalik szyjkę i zastanawiałam się, czy ją właśnie okłamałam. Całowałam ją w usta i brudne rączki, a z bólu krajało mi się serce. Nie byłam pewna, czy przeżyjemy dzisiejszą noc, a Wariusza dopytywała, kiedy i czy na pewno kupię jej tę lalkę.
Jej brat Kyryło prawie z nami nie rozmawiał. Przestraszył się, kiedy byliśmy w innej piwnicy, w domu jednorodzinnym, i bomba trafiła prosto w dach. Dach zaczął płonąć i musieliśmy uciekać. Biegliśmy do garażu pod potwornym ostrzałem. Wokół wszystko wyło i wybuchało, a Kiriucha przekrzykiwał bomby: „Mamusiu, proszę, mamusi! Ja chcę żyć! Ja nie chcę umierać!”.
19 marca
Najważniejsze to nie zwariować, bo straszniejsza od bomb jest niepewność. On ma na imię Losza i ciągle tam jest. Mógł wyjechać, ale stanowczo odmówił, bo w mieście zostały jego dzieci. Dzień przed naszym odjazdem przyszedł do naszej piwnicy i przyniósł nam jedzenie, bo my już nie wychodziliśmy na powierzchnię.
Głównym pożywieniem była wtedy kasza gryczana zalana wodą. Czekaliśmy, aż napuchnie, by z trudem przełknąć po dwie łyżki. Dzieci trzeba było zmuszać. Kasza nie była solona i nie miała smaku. Losza też nam przyniósł kaszę, ale z kawałkami mięsa z konserwy. On sam z rodziną siostry mieszkał u rodziców.
Poszliśmy do nich, żeby zostawić naszego psa. Bałam się dwa razy dziennie schodzić z nim z czwartego piętra na spacery. Nigdy nie zdążaliśmy przed godziną policyjną, bo był silny ostrzał. Kilka dni walczyliśmy z przerażeniem, ale się poddaliśmy. Założyliśmy smycz i wysłaliśmy Endżi do pięknego, piętrowego domu przyjaciół. Najpierw zostawiliśmy psa, a potem poszliśmy do nich sami. Mieszkaliśmy tam ponad tydzień, aż w dach trafił pocisk i dom spłonął. Nazywałam go Arką Noego. Gospodarze – Maksym i Natasza – przyjmowali każdego, karmili i ogrzewali. Zapasy jedzenia dzielili po równo, a ludzi ciągle przybywało. Na parterze, w korytarzu pod schodami, znajdowało się 28 osób. W piwnicy była nawet Madonna z dzieciątkiem. Córka mojej przyjaciółki z urodzonym 2 marca chłopcem.
Na piętro w zasadzie nie wchodziliśmy. Było zbyt niebezpiecznie. Tylko rano, po strasznych od huku pocisków nocy, biegliśmy do okna popatrzeć na flagę na wysokim budynku w centrum. Chcieliśmy wiedzieć, że nad Mariupolem wciąż powiewa niebiesko-żółta flaga.
Mogliśmy nawet ładować telefony. Najpierw przy agregacie, potem w samochodzie. Kiedy na schodach domu nr 105 pojawił się zasięg, mieliśmy święto. Komu zostało trochę baterii w telefonie, pod huk wybuchających pocisków dzwonił do bliskich do innych miast. Sama pierwszy raz od tygodnia zadzwoniłam do syna, który znajdował się setki kilometrów od tego piekła. Zaczął krzyczeć: „Mamo! Żyjecie?”. Nie wiedziałam, co ludzie z innych miast wiedzą o Mariupolu, i zaczęłam mu opowiadać, jak nas bombardują, ostrzeliwują rakietami, zabijają.
Potem podeszło do mnie kilku mężczyzn i poprosiło, żeby się dowiedzieć, co słychać w innych miastach. Ludzie niczego nie wiedzieli, żyli w próżni. Chłopak w roboczej kurtce cały czas pytał: „Kijów nasz? Ukraiński?”. Syn powiedział, że wszystko w porządku, walczymy, a wróg ponosi straty. Powtarzałam każdego słowo. Chłopak podniósł w górę pięści i pogroził przelatującemu nad nami samolotowi. W tamtej chwili się nie baliśmy. Wydawało się, że wszystko, co złe, szybko się skończy.
A potem zaczęli polewać nas gradami i rakietami. Nie dało się wyjść z domu. Po informacje biegał tylko Losza. Ściągał nowości z internetu. Czytaliśmy je w Arce wszyscy razem. Poszedł rano po nocnym ostrzale odwiedzić dzieci w innej dzielnicy. Szczerze mówiąc, myślałam, że nie wróci. 15 km na piechotę pod ostrzałem. Ale przyszedł nazajutrz. To był cud.
19 marca
Wychodzę na ulicę w przerwach między bombardowaniami. Muszę wyprowadzić psa, który cały czas skomle, drży i chowa się za moje nogi. Cały czas chce mi się spać. Otoczone blokami podwórko jest ciche i martwe. Już się nie boją rozglądać dookoła.
Naprzeciwko dopala się klatka schodowa domu nr 105. Płomienie zżarły już pięć pięter i powoli żują szóste. W pokojach ogień płonie jak w kominie. Czarne, zwęglone okna są pozbawione okien. Z nich niczym języki wywalają się obszarpane płomieniami zasłony. Patrzę na to ze spokojem i rezygnacją.
Jestem przekonana, że wkrótce umrę. To kwestia kilku dni. W mieście wszyscy czekają na śmierć. Trzy dni temu przyszedł do nas przyjaciel mojego starszego krewnego i opowiedział, że trafili w remizę. Zginęli ratownicy. Jednej kobiecie oderwało rękę, nogę i głowę. Marzę, żeby części mojego ciała pozostały na miejscu nawet po wybuchu. Nie wiem dlaczego, ale wydaje mi się to ważne. Chociaż z drugiej strony i tak nikt nikogo nie będzie grzebał w czasie działań wojennych. Tak nam powiedzieli policjanci, kiedy złapaliśmy ich na ulicy i spytaliśmy, co zrobić ze zmarłą babcią znajomego. Poradzili, żeby położyć ją na balkonie. Ciekawe, na ilu balkonach leżą martwe ciała.
Nasz dom na prospekcie Myru jest jedynym nietrafionym. Dwa razy trąciły go pociski, w niektórych mieszkaniach wyleciały okna, ale praktycznie nie ucierpiał i w porównaniu z innymi domami wyglądał jak szczęściarz. Całe podwórko jest pokryte warstwami popiołu, szkła, plastiku i metalowych odłamków. Staram się nie patrzeć na kawał żelastwa, który przyleciał na plac zabaw. To chyba rakieta albo mina. Wszystko jedno, po prostu robi się nieprzyjemnie. W oknie na drugim piętrze widzę czyjąś twarz i aż się wzdrygam. Okazuje się, że boję się żywych ludzi.
Mój pies zaczyna wyć i rozumiem, że zaraz znowu będą strzelać. Stoję w środku dnia na ulicy, a wokół cicho jak na cmentarzu. Nie ma samochodów, głosów, dzieci, babć na ławkach. Umarł nawet wiatr. Ale kilka osób ciągle tu jest. Leżą obok domu i na przystanku, przykryci ubraniami. Nie chcę na nich patrzeć. Boję się, że zobaczę znajomych.
Całe życie mojego miasta tli się teraz w piwnicach. Jest podobne do świeczki w naszym przedziale. Zgasić ją to tyle, co nic. Pierwszy lepszy wiaterek i nastanie ciemność. Próbuję się rozpłakać, ale mi się nie udaje. Jest mi żal siebie, krewnych, męża, sąsiadów, przyjaciół. Wracam do piwnicy i słyszę to obmierzłe, stalowe skrzypienie. Minęły dwa tygodnie, a ja już nie wierzę, że kiedyś było jakieś inne życie.
20 marca
Wiecie, jak strasznie jest się rozstawać nawet na kilka minut? Powtarzam sobie, że już nie jestem w piekle, ale ciągle słyszę huk samolotów, trzęsie mnie od każdego głośniejszego hałasu, chowam głowę w ramionach. Boję się, gdy ktoś dokądś idzie. Tam, w piekle, nie wszyscy odchodzący wracali. Dopóki nie zbombardowali domu znajomych, zbierało się w nim mnóstwo ludzi. Wielu przybiegało między ostrzałami i opowiadali, co widzieli na innych ulicach.
Drobna dziewczyna Ania z 14-piętrowca przychodziła codziennie. Jej rodzice mieszkali obok szkoły przy Kirowa. Bardzo się o nich martwiła. Nie mogła ich sprowadzić do siebie, odległość dwóch przystanków była dla nich nie do pokonania. Jej mieszkanie mieści się pod dachem. Zdawało jej się, że samoloty bombardujące miasto krążyły tuż nad sufitem.
Ania codziennie szła pod ostrzałem do rodziców. Pociski z moździerzy latały dookoła i wybuchały obok niej. Ona padała na ziemię i zakrywała głowę rękoma. Anna widziała, jak wszystko się zmieniało. Wczoraj całe domy w ciągu nocy obracały się w ruiny. Stały przebite na wylot z czarnymi oczami wypalonych okien.
Uważałam ją za bohaterkę. Odwiedzała rodziców i przychodziła do nas do domu, żeby odpocząć, zanim wróci do swojego mieszkania. Piła wodę, stawała na progu i milczała. Czasem przynosiła drogocenne pampersy albo krem dla tygodniowego Mykyty. Noworodek mieszkał w piwnicy tego domu od swoich urodzin. Był podobny do żółciutkiego pisklaczka. Katastrofalnie brakowało mu słońca.
Ania zmieniała się z dnia na dzień, jak i miasto. Stawała się coraz bardziej przezroczysta, a krążki pod oczami – coraz większe. Niczego nie jadła. Mówiła, że nie może w siebie nic wepchnąć. Kiedy zaczęli walić w nasze osiedle bez przerwy, zaczęła odwiedzać rodziców raz na kilka dni. Myślałam, że jest taka krucha i przezroczysta, że odłamki jej nie trafiały. Odkąd pocisk trafił w dom znajomych i przeszliśmy do innej piwnicy, więcej jej nie widzieliśmy. Do dziś jest w Mariupolu. Nie ma samochodu, ma za to staruszków rodziców i kilka kotów.
11 marca zginął mąż przyjaciółki. Dzień wcześniej przyszli do nas, a ja marzyłam, że spotkamy się po wojnie. Witia, operator z talentem od Boga, ale milczek, tym razem twardo obiecał, że na pewno się spotkamy po zwycięstwie. Nie dotrzymał słowa.
Następnego dnia, kiedy wszędzie grzmiało i huczało, jakby ogromne szkło ktoś ciął metalową piłą, blisko warczał samolot, dzieci były w piwnicy, a dorośli leżeli na długiej kanapie i chowali głowy pod poduszkami. Ja zamknęłam oczy, nie wiem dlaczego. Wydawało mi się, że poduszka uchroni nas od bomby. W tym momencie do domu wbiegł 13-letni Sasza. Krzyknął: „W nasz dom właśnie przyleciało! Przerąbane!”. Spytaliśmy, gdzie mama i czy wszyscy żywi. Odpowiedział, że tak, tylko tatę zasypało i mama go odkopuje.
Potem okazało się, że tatę przysypało na zawsze. Najlepszy operator, ciepły człowiek, kochający ojciec i mąż, spokojny i dobry, leżał z rozbitą głową i nienaturalnie wygiętą nogą we własnym mieszkaniu na ósmym piętrze. Nie dało się go pochować ani wyciągnąć. Po kilku dniach spłonął razem z całą klatką schodową. W dom znów trafili.
23 marca
Wiem, ile kroków jest z mojego domu do bramy następnego. Liczyłam, kiedy biegłam pod ostrzałem: 42. Tak było lżej – liczyć kroki, a nie wybuchy. W domu naprzeciwko była betonowa kolumna. Przyciskałam się do niej plecami, a wokół wybuchały pociski. Ta moja wyspa bezpieczeństwa raz okazała się zajęta. Stała tam jakaś dziewczyna. Dostałam ataku paniki. Zamarłam w miejscu i stałam tak przez pewien czas. Z jakiegoś powodu nie zabiły mnie odłamki ani nie trafił pocisk. Los tak chciał.
24 marca
W piwnicy marzyłam. Zwłaszcza w ostatnie dni przed ucieczką. Siedziałam na starym krześle, słyszałam huk samolotu i wyobrażałam sobie, że stanie się cud. Bomba, którą zrzucił rosyjski pilot, poleci z powrotem w samolot. Maszyna wybuchnie w powietrzu i rozsypie się nad morzem.
W ostatnie dni zmieniłam się w zamrożoną i obojętną substancję. Jedyne uczucie, które napełniało mnie aż po brzegi, to uczucie zwierzęcego strachu. Wiecie, jak przeżywałam ostrzały? Ja, dorosły człowiek, w czasie bombardowań ściskałam mamę za rękę, jak w dzieciństwie, kiedy chciałam się schować po strasznej bajce.
Tydzień wcześniej przyszła do mnie Natasza, koleżanka z pracy z mężem i synem. Chodzili po mieście i kręcili film, żeby pokazać wszystkim ten koszmar. Zapytałam, co mam robić. – Przeżyć, Nadio, musimy przeżyć – odparła.
We trójkę chodzili do szpitala, gdzie lekarze pracowali całą dobę, brali numery ich bliskich i w czasie rzadkich seansów łączności wysyłali im sms-y. Pisali, że wszyscy są cali i zdrowi.
Potem w jej mieszkanie trafiły dwa pociski i mąż zginął. To była pierwsza bliska nam śmierć. Raptem dzień wcześniej widzieliśmy go żywego. Zdrowego i silnego. Spokojnego i pewnego, że będzie długo żyć. A tu go nie ma, bo jakiś drań strzelił w dom mieszkalny.
Dzień przed naszym odjazdem bombardowali bez przerwy. Zastanawialiśmy się, jak wyjechać. Mieliśmy jeden samochód. Dziewięć osób i psa, których trzeba wywieźć. I minimalne szanse, żeby dojść do garażu. Garaż znajdował się w rejonie szkoły, w którą tłukli ze wszystkich rodzajów broni. Okupanci w ogóle się nie krępowali. Wybierali kwartał i zamieniali go w ruiny. W jeden blok trafiali dziesiątki razów. Przysięgam, tam nigdy nie było naszych wojskowych. Ani jednego. Mieszkali tam cywile, którzy mieli nadzieję, że przestaną ich bombardować i będą mogli wyjść po wodę albo ugotować coś na ognisku.
Dźwięki wojny odgrywały symfonię śmierci. Najpierw skrzypienie ogromnych zębów wielkoluda i metalowe uderzenia w dach. To chyba była rozgrzewka. Ktoś szykował się do wstępu. Potem melodię grały grady. Ziemia drżała, ściany się trzęsły. Po godzinie lecieli ogromni, ślepi zabójcy. Nie wiedzieliśmy, w którą stronę. Wszędzie byli ludzie. Dla którychś z nich to była ostatnia muzyka w życiu. Najstraszniejszy był huk samolotów. Nigdy ich nie widziałam. Może gdybym widziała, tobym się nie bała. Chowałam głowę pod poduszkę i marzyłam, żeby ogłuchnąć. Ziemia się wyginała, samolot odchodził na drugi krąg, a my znów umieraliśmy aż do następnego wybuchu.
15 marca, w urodziny syna, płakałam na klatce, że nie mogę mu złożyć życzeń. Takie śmieszne zmartwienie. I stał się mały cud. Nagle na klatce pojawił się zasięg. Moi piwniczni sąsiedzi powtarzali sobie nawzajem, że Kyjiwstar (operator komórkowy – red.) zbombardowali, ale ktoś z pracowników co jakiś czas włącza agregat, żeby ludzie mogli choć przez minutę porozmawiać z bliskimi i sprawdzić nowości. Dziękuję ci, nieznajomy, że dawałeś mariupolanom szansę raz dziennie powiedzieć szalejącym z niepewności bliskim jedno jedyne słowo: „żyjemy”.
Teraz jestem w Czarnomorsku pod Odessą, u syna. Trudno było wyjechać. Nawet nie dlatego, że bombardowali, a my jechaliśmy podziurawionym samochodem bez szyb. Wszyscy byliśmy w szoku. I modliliśmy się, żeby dojechać i żeby nie zabiły nas pociski. Zatrzymywali nas okupanci i zadawali jakieś pytania, brzmiące niczym tortury. Na przykład czy naszym dzieciom nie jest zimno w samochodzie z wybitymi szybami. „Zamknijcie okna, bo się przeziębią”. Takie troskliwe bydlaki. Bombardowali domy, rozstrzeliwali rakietami osiedla, schrony z kobietami i dziećmi, a teraz się martwią, żeby mali mariupolanie nie dostali kataru. Wszystko mi się w środku wywracało jak od wystrzałów.
25 marca
Było nas 16. Wyjeżdżaliśmy w dwóch samochodach. To był niezwykły luksus. Co za szczęście, że były bez szyb i przebite odłamkami, bo inaczej by nam je odebrali. Przyjaciele opowiadali, że dzień wcześniej wieczorem do ich domu przyszli wojskowi. Najpierw ukraińscy. Oglądali podwórko i chcieli się tam okopać. Na spotkanie wyszły im dwie kobiety. Zaczęły prosić: „chłopcy, odejdźcie stąd, mamy dzieci w piwnicy, nie mamy dokąd iść”. Zaproponowali swój prowiant, objęli obie kobiety i poszli.
Po paru godzinach podeszli rosyjscy żołnierze. Na prośby nie reagowali, powiedzieli, że mają to w dupie, długo oglądali samochody. Nie spodobały im się. Przez pocisk, który przyleciał w sąsiedni blok, nie wyglądały reprezentacyjnie. Tym samochodami nasi przyjaciele przyjechali po nas rano 16 marca.
Całą noc bombardowali nasze osiedle, jakby chcieli je zmienić w popiół. Koszmar trwał do rana. Ktoś zastukał do drzwi na klatkę. Myśleliśmy, że to fala uderzeniowa. Potem usłyszeliśmy głosy. Wydawało nam się, że słyszymy serie z automatów. Baliśmy się, że okupanci weszli na nasze osiedle. Ktoś zza drzwi krzyknął nasze nazwisko. To byli nasi przyjaciele. Przyjechali po nas rozwalonymi samochodami.
Dzieci, pies, my, nasze mamy. Nie wzięłam niczego oprócz torebki z dokumentami. Spałam z nią cały czas, nie ściągałam z szyi. Wsiedliśmy do samochodu. Moja dorosła, wielka labradorka Endżi zamieniła się w jamnika i zmieściła między moimi kolanami. Na zewnątrz sterczał tylko jej brązowy nos. Trzęsła się i płakała. Mama stała pod klatką i mówiła, że zostanie. Uważała, że się nie zmieści. Histerycznie ją wołałam. Wiedziałam, że mamy sekundy, żeby odjechać. Dwa pojazdy nabite ludźmi stały na martwej ulicy niczym tarcze. W końcu wsiadła. Na przednim fotelu zmieściłyśmy się trzy: ja, mama i pies.
26 marca
Śni mi się teraz ten mój Mariupol. Taki, jaki był wcześniej. Za oknem wiosna, a mój rudy Josik śledzi gołębie z parapetu. Ptaki lądują po drugiej stronie okna, bo ktoś z piątego piętra rzuca im pszenicę prosto na nasz parapet. Głaszczę kota i czuję jego ciepłą sierść. Patrzy na mnie okrągłymi oczami i milczy. Jest mi tak smutno, jakby przydarzyło mi się coś strasznego. Tylko we śnie nijak nie mogę sobie przypomnieć, co takiego.
Budzę się i chcę do domu. Do szaleństwa chcę do domu, do tego martwego, strasznego miasta. Nie rozumiem, dlaczego je porzuciłam i wyjechałam. Miasto mordują, a ja nie mogę go obronić. Ostatniego dnia nawet się z nim nie pożegnałam. Powoli jechaliśmy spod klatki w stronę prospektu Myru. To centralna ulica. Dwa 14-piętrowce patrzyły pustymi oczami. Na jednym był mural. Dziewczynka trzyma misia. Wydaje mi się, że nie trafił go żaden pocisk. Dziewczynka uśmiecha się ze ściany, a dookoła walają się wyrwane wybuchami okna i oderwane pociskami kawałki ścian. Ma na imię Miłana. To symbol pokoju. Namalowano ją na pamiątkę ofiar z osiedla Schidnyj. Rosyjscy okupanci ostrzelali je w 2015 r. Zginęło ponad 30 osób, w tym mama małej Miłany. Przykryła córkę sobą i podarowała mu życie. Dziewczynka została ranna i straciła nogę, ale przeżyła. Wszyscy byliśmy pewni, że nic gorszego w Mariupolu się nie wydarzy. A teraz jedziemy przez umierające miasto i głośno się modlimy.
Mariupol jeszcze oddycha. Ciężko i ze świstem. To świszczą pociski. Wiem, że skoro je słyszę, to to jeszcze nie jest moja śmierć. Podjeżdżamy do głównej drogi. Jest pokryta przewodami i flagami. Kiedyś wywieszali je nad ulicami. Niebiesko-żółta agonia: niebo i pole pszenicy. Teraz niebo i pole leżą na ciele rannego miasta. Mariupol jest w agonii. Nie chce nas wypuścić. Nie jest winny, że jest mu źle i się boi. Nie chce umierać sam. Trzeba go wziąć za rękę i pocałować w czoło, ale my uciekamy, jakbyśmy go zdradzali.
Prospektem nie da się przejechać. Stoją na nim betonowe bloki, leży martwy człowiek, szkło i metal. Zawracamy w samo piekło. Jest taka cisza, że wydaje się, iż przyleci coś strasznego. Coś, o czym boimy się nawet myśleć. Tak było wcześniej, gdy po intensywnym ostrzale robiło się cicho. Siedzieliśmy w piwnicy i czekaliśmy, jaką nową, wyrafinowaną broń wykorzystają tym razem.
Jedziemy podwórkami. Czujemy silny smród spalenizny. Płoną domy. Nawet nie staramy się ustalić, który teraz trafili. Objeżdżamy rozwalone bloki i trafiamy na wyjazd na prospekt Nachimowa. W szpitalnym miasteczku widzimy zburzony, zmasakrowany budynek. Nie poznaję go. Potem się orientuję, że to szpital położniczy. To tutaj 2 marca urodził się Mykyta. Malec niedzielę przesiedział w piwnicy. Dzień przed naszym wyjazdem mama i babcia wywiozły go z miasta.
Zdaje mi się, że poza nami w Mariupolu nikogo nie ma. W ogóle. Przynajmniej żywego. Wyjeżdżamy z Mariupola. Przylepiamy się do kilku samochodów z napisem „Dzieci”. Samochody są podobne do naszych jak dwie krople wody. Nie mają okien, za to mają dziury po odłamkach. Ktoś wzdycha. Nie wierzymy, że wyjechaliśmy. I długo nie uwierzymy.
Rozpłaczę się w Melitopolu, kiedy mnie spytają, skąd jestem. Przestraszę się trzaśnięcia drzwiami w cudzym samochodzie i rzucę się za kiosk. A potem będą opowiadać w okupowanym mieście, że bombardowały nas rosyjskie samoloty. Usłyszę: „A nam tu opowiadają, że Ukraina sama się ostrzeliwuje”. Oburzę się, ale zobaczę, jak ludzie wsłuchują się w moją opowieść. Potem zobaczę współczujące oczy jakiejś kobiety. – Ja pani wierzę. Mój syn walczy za Ukrainę – wyszepcze mi do ucha.
Tłumaczenie: Michał Potocki