Dwaj nastolatkowie, Rafał i Daniel, jechali na gapę wrocławską linią podmiejską 908. Kiedy zauważyli kontrolera, podeszli do kierowcy i poprosili go o bilety. Ale nie mieli pieniędzy i kierowca żadnych biletów im nie dał.

Reklama

Chłopcy sami tłumaczą, że potem trochę "krzywo spojrzeli" na kontrolera. Wtedy on miał wyjąć gaz i psiknąć nim w oczy nastolatków. Wyrzucił ich też z autobusu. Kanar dodaje, że chłopcy nie tylko nie mieli biletów, ale na domiar złego obaj pili alkohol. Gapowicze twierdzą, że to nieprawda. Jednak na znalazł się świadek, który twierdzi, że Rafał "rzucił w odjeżdżający pojazd butelką".

Następnego dnia kontroler złapał Rafała w autobusie. Tym razem nie było żadnych kurtuazji. Wywlekł go na przystanek, związał i zadzwonił na policję. Podobno potraktował też gazem robotnika, który był świadkiem szamotaniny.

Policja przyjechała. Sprawa nabrała jednak innego obrotu, niż chciał tego kanar. Teraz 35-letni kontroler Robert W., za pozbawienie wolności nastolatka i grożenie mu, może teraz trafić do więzienia nawet na pięć lat. Już dostał zarzuty.

Reklama

Mężczyzna przyznaje się, że pozbawił wolności nastolatka, wyciągając go z autobusu i pętając mu ręce. Nie przyznaje się natomiast, że mu groził. Skargę na postępowanie kontrolera złożyła matka chłopca. Jej zdaniem, inne dzieci boją się teraz jeździć miejską komunikacją.

Komu przyznać rację w tym sporze? Chyba... nikomu. Nastolatek nie powinien jeździć bez biletu i rzucać butelką w autobus, a kontroler wiązać pasażera i sięgać tak chętnie po gaz. To, że obaj zachowali się źle, nie ulega wątpliwości. Ale dlaczego przed sądem odpowiada tylko kontroler?