Bezrobotna Joanna od dwóch miesięcy szukała pracy jako kosmetyczka. Dlatego bez wahania umówiła się na spotkanie z mężczyzną, który odpowiedział na jej ogłoszenie. Ten nie okazał się jednak właścicielem salonu piękności. Jak opisuje "Dziennik Łódzki" mężczyzna wciągnął ją do auta, wywiózł do lasu i brutalnie zgwałcił.

Reklama

Koszmar trwał jednak dalej. Od razu po gwałcie poszła na komisariat. Po przesłuchaniu na policji Joanna została skierowana na badania do łódzkiego szpitala im. Rydygiera. "Lekarz popatrzył na mnie i zapytał... czy nie mam w domu łazienki. Pytał, dlaczego mam takie brudne nogi" - mówi dziewczyna "Dziennikowi Łódzkiemu". Na tym nie koniec skandalu. Lekarz nie zrobił obdukcji, ani badań na obecność wirusa HIV.

Po dwóch dniach dziewczyna wróciła na komisariat, żeby dowiedzieć się czy udało się schwytać gwałciciela. Policjanci mieli jego numer telefonu, z którego dzwonił do swojej ofiary. Okazało sie, że na komendzie nikt nie chciał jej przyjąć przez dwie godziny. No i oczywiści policjanci nawet nie ustalili danych właściciela numeru, mimo że normalnie wystarczą na to dwie godziny.

To wersja zgwałconej dziewczyny. Szpital ma swoją: "W dzisiejszych czasach niekoniecznie trzeba zamazywać ślady gwałtu podczas mycia. Pacjentka musiała rzeczywiście być brudna, bo lekarz wpisał taką uwagę w kartę pacjentki. Zrobiliśmy to, co do nas należało. Badanie trwało całe 15 minut. Pobraliśmy materiał genetyczny" - powiedziała "Dziennikowi Łódzkiemu" Beata Bober, dyrektor szpitala im. Rydygiera.

W podobnym tonie wypowiada się Krystyna Paszkiewicz-Kęsiak, komendant I Komisariatu Policji w Łodzi "Podjęliśmy czynności zmierzające do ustalenia, kto jest w posiadaniu aparatu" - mówi.