– Na pierwsze piętro i po lewej.
Wchodzi roześmiana. Blond włosy, mocny, choć elegancki makijaż, kobiece, nowoczesne ubranie. Widzimy się drugi raz w życiu, ale mam wrażenie, że ma ochotę pochylić się i pocałować mnie w policzek jak dobrą koleżankę.
Każdy, kto zajmuje się w Polsce tematem uchodźców, zna "panią Zulę" lub przynajmniej o niej słyszał. Jej nazwisko to żadna tajemnica, ale prosi, by nie podawać go w tekście, podobnie jak imion jej synów i nazwy szkoły, gdzie pracuje.
– Kim jestem? Uchodźcą. Tak, mam to po tylu latach w krwi. Jestem Czeczenką, oczywiście. Ale Polką też. Mam przecież obywatelstwo. Już od pięciu lat. Jaka byłam dumna, jakie to szczęście było, gdy przyszła informacja, że je dostanę. Z Kancelarii Prezydenta dzwonili, pogratulowali, że jest pozytywna decyzja, i pytali, czy chciałabym uroczyście je odebrać. Sam prezydent – wtedy Bronisław Komorowski – by je wręczył. Ale ja się wstydziłam, nie chciałam z pompą, tylko tak zwyczajnie, od urzędnika. Więc poszłam i odebrałam, taki piękny dokument w czerwonej oprawie. Syn od razu wrzucił zdjęcie na Facebooka – wspomina ze śmiechem.
Gdy pierwszy raz słuchałam jej historii w grupie kilku osób, odwracaliśmy głowy, by nie okazywać wzruszenia. I nie dlatego, że jej historia była nadzwyczaj dramatyczna, z przerażającymi szczegółami, z beznadzieją w zakończeniu. Wręcz przeciwnie. Zula miała wyjątkowe szczęście. Straciła dom, ojczyznę, brata, rodziła dzieci w trakcie wojny, musiała porzucić karierę lekarza, rodziców i drugiego brata, widziała zabijanych sąsiadów, przyjaciół, członków rodziny, przeżyła kilka lat ciągłych upokorzeń. Ale i tak miała wyjątkowe szczęście.
– Opowiem, jak to było. Opowiem, bo ludzie powinni wiedzieć, od czego my tam uciekaliśmy. Że to nie tak, że chcieliśmy porzucać domy, ojczyznę, rodziny. Nigdy bym przecież nie powiedziała, że kiedyś będę w Polsce mieszkać i że tak naprawdę tyle tu dobrego dostanę.