Mniej więcej miesiąc temu dostałem e-maila. "Tegoroczny numer świąteczny będzie miał hasło przewodnie »Zatracenie«. Wiodący temat: nasze uwikłanie w świat politycznych podziałów i emocji, technologicznych nowinek, konsumpcyjnych uciech i bezpardonowej walki o zysk" – napisali szefowie Magazynu. I jak ja niby miałbym wpasować się z samochodami w tak głęboko filozoficzne, egzystencjalne zagadnienie? Owszem, zazwyczaj auta zajmują jedną czwartą objętości każdego z moich felietonów, resztę poświęcam na rozważania o zwierzętach, ekologach, dzieciach, bieliźnie, alkoholu, seksie, wstydliwych chorobach i innych bzdurach. Ale "bezpardonowa walka o zysk"? "Uciechy konsumpcyjne"? "Świat politycznych podziałów"?
W DGP są nazwiska, które z pewnością podołają takiemu zadaniu. Zgarnęły w tym roku tyle prestiżowych nagród (zarówno za konkretne materiały, jak i całokształt pracy), że do kompletu brakuje im już tylko Pulitzera, Nobla, Pucharu UEFA i złotego medalu w Konkursie Chopinowskim. Znają się na rynkach kapitałowych lepiej niż Warren Buffett (Tomasz Jóźwik), rozgryzły reprywatyzację, na długo zanim jej definicja pojawiła się w słowniku języka polskiego (Patryk Słowik) albo potrafią rozmawiać z ludźmi w taki sposób, że ci przyznają się na łamach DGP do tego, że w przeszłości posypywali faworki kokainą (Magda Rigamonti... znaczy się ona rozmawiała, a nie posypywała). Klara Klinger zna się na ochronie zdrowia lepiej niż obecny minister zdrowia, a Zbyszek Parafianowicz ma niebywały talent do pisania prosto i interesująco o skomplikowanej i nudnej dyplomacji. Michał Potocki podobno odrzucił propozycję posady doradcy ds. Europy Wschodniej Donalda Trumpa tylko dlatego, że uważa go za kulsona. Z kolei Sebastian Stodolak wyrasta na polskiego Adama Smitha, a Łukasz Guza na prezesa Państwowej Inspekcji Pracy.
Wielu znakomitych dziennikarzy i publicystów pominąłem, bo po prostu już nie pamiętam, co, od kogo i za co w tym roku dostali. Tyle tego było. Pamiętam natomiast, że ja osobiście odbierałem nagrodę dla redakcji od Urzędu Patentowego, ale wyłącznie dlatego, że nikt inny prócz mnie nie mógł fizycznie tego zrobić. Tego dnia tylko ja byłem zdrowy, tylko ja nie miałem żadnego ważnego spotkania (prawdę mówiąc, nie mam ich nigdy), nie zasiadałem w żadnym jury oraz nie wręczano mi czeku za osobiste osiągnięcia zawodowe. Z prostego powodu: nie mam ich. Znam się po trochu na wszystkim, co oznacza, że tak naprawdę nie znam się na niczym. Zamiast pogłębionych, przemyślanych, dobrze udokumentowanych materiałów mogę zaproponować wam jedynie tanią, przaśną i prostą rozrywkę, której bohaterami są samochody (i to drugoplanowymi). Dla numeru świątecznego nie robię wyjątku. Od paru lat w tym miejscu wyróżniam kilka najlepszych aut, którymi jeździłem w ciągu minionych 12 miesięcy. Choć "najlepszych" nie jest właściwym słowem. Bo w gruncie rzeczy nie ma czegoś takiego jak najlepszy samochód. Za to wszystkie są tak dobre, że trudno napisać o nich coś złego.
Kiedyś mogłem wybrane modele krytykować od wentyli w kołach po samą podsufitkę, porównując je do chorób wenerycznych, i robiłem to nie tylko z ogromną przyjemnością, ale i z czystym sumieniem. Bo obiektywnie rzecz biorąc, były beznadziejne. Ale obecnie nikt nie produkuje już takich modeli, a przynajmniej nie sprzedaje ich w Europie. Dziś na pytanie "które auto warto kupić?", można odpowiedzieć tylko w jeden sposób: "każde". Przy czym wszystko zależy od tego, czego oczekujecie.
Reklama