Paniczny strach przed najmniejszą nawet podwyżką opłat za śmieci współtworzy patologie, z którymi próbuje walczyć rząd – przekonują eksperci. Ich zdaniem szukanie oszczędności jest krótkowzroczne. Bo gdy okazuje się, że część odpadów nie może być zagospodarowana po oferowanych cenach – lądują one w lasach. A gminy muszą potem płacić za ich uprzątnięcie. Jeszcze gorzej, gdy składowisko spłonie (jak miało to miejsce w kilkudziesięciu przypadkach w ostatnich miesiącach) – koszty usunięcia skutków takiego pożaru są ogromne. Sama rekultywacja terenu pogorzeliska liczona jest w milionach złotych.
Dyktat niskiej ceny
– Niektóre samorządy od kilku lat utrzymują bardzo niskie stawki opłat za wywóz śmieci. Niekiedy nawet dopłacają do tego z gminnych budżetów – mówi Dariusz Matlak, prezes Polskiej Izby Gospodarki Odpadami. Dodaje, że zdarzają się nawet włodarze, którzy zupełnie ignorują obowiązujące przepisy i przymykają oko na nielegalne zagospodarowywanie odpadów na ich terenie. – Zrobią wszystko, by nie obciążać mieszkańców dodatkowymi kosztami. A opłaty za śmieci stały się już niemal kategorią polityczną – uważa Matlak.
Wiele z tych obserwacji potwierdzają sami samorządowcy. Przyznają, że od czasu, gdy na ich barkach spoczywa gospodarka odpadami (konsekwencja reformy śmieciowej z 2012 r.), część z nich faktycznie zaczęła dążyć do maksymalnego obniżenia cen za usługę wywozu śmieci od mieszkańców. – Gdzieniegdzie stawki są absurdalnie niskie. Wynoszą np. 6 zł od osoby miesięcznie – mówi Leszek Świętalski, sekretarz generalny Związku Gmin Wiejskich RP. I zastanawia się, dlaczego tak rażąco niskimi kwotami nie interesują się odpowiednie organy. – Przecież oczywiste jest, że przy takiej cenie część śmieci musi wylądować w jakimś żwirowisku albo spłonąć – komentuje.
Głos wyborców
Maciej Kiełbus, prawnik w poznańskiej Kancelarii Dr Krystian Ziemski & Partners, przekonuje jednak, że łączenie obecnej sytuacji i patologii (jak choćby pożary) w gospodarce odpadami z wysokością stawek ustalanych przez gminy jest zbytnim uproszczeniem. W jego ocenie samorządy są niejako zakładnikami rynku, który dyktuje ceny. Tymczasem firmy nie podniosły stawek, nawet gdy w górę poszły opłaty marszałkowskie, Chiny wprowadziły embargo na odpady z Europy, a nasze instalacje do przetwarzania odpadów okazały się mieć zaniżoną moc przerobową.
Pomimo nacisków ze strony ekspertów, ekologów, a nawet rządu lokalne władze nie podnoszą cen również ze względu na zbliżające się wybory. Piotr Szewczyk, prezes Rady Przedstawicieli Regionalnych Instalacji Przetwarzania Odpadów Komunalnych (RIPOK), mówi wprost: „Wiele samorządów nie chce teraz ingerować w działania firm i podnosić kosztów systemu, nawet jeżeli on wyraźnie szwankuje i z założenia się nie spina. Po prostu rządzący nie chcą się narażać i ryzykować”. Również zdaniem Andrzeja Porawskiego ze Związku Miast Polskich nadchodzące wybory blokują „śmieciowe porządki” w gminach.
Nie chce im się
Czy jest szansa, że po tym, jak już wrzucimy swój głos do urny, coś się zmieni? Teoretycznie tak. Zgodnie z najnowszymi propozycjami Ministerstwa Środowiska, które finalizuje prace nad nowelizacją ustawy o odpadach, samorządy mają dostać do ręki skuteczniejszy oręż do sprawowania nadzoru nad gospodarką komunalną. Będą mogły m.in. nie wydać zezwolenia na zbieranie lub przetwarzanie odpadów firmie, która była już wcześniej karana lub nie wpłaciła odpowiednio wysokiego zabezpieczenia finansowego.
Sęk w tym, że już dziś samorządy dysponują narzędziami, które pomagają sprawować lepszą kontrolę nad rynkiem. Tyle że rzadko z nich korzystają.
Krzysztof Gołębiewski z Wojewódzkiego Inspektoratu Ochrony Środowiska w Warszawie przekonuje, że nawet proponowane wzmocnienie kompetencji i kadr w IOŚ nic nie zmieni, jeżeli samorządy aktywniej nie włączą się do walki z szarą strefą.
Inspektorat wysłał zapytania o nadzór nad składowiskami do 356 gmin w województwie mazowieckim. Z 223 przesłanych odpowiedzi wynika, że 90 proc. z nich nie przeprowadziło w ciągu ostatniego roku żadnej kontroli.