Gdy poznała Adriana S. w internecie, wydawał się wrażliwym człowiekiem. Później pisał, że ją kocha, ale jeśli ona go porzuci, zabije. Ją i siebie. Kiedy otworzyła drzwi, świat się zawalił. Na progu stał z pistoletem i nożem w ręku. "Widzisz? Jestem" - wyszeptał z błyskiem szaleństwa w oczach. "Pisałem ci, że albo ja, albo śmierć".
Karłowice, mała wieś pod Brzegiem Opolskim. Tu w jednym z domów mieszka Jolanta L. Długie miesiące mijają jej w samotności, bo mąż kobiety pracuje na stałe w Holandii. Ona też czasem do niego przyjeżdża dorabiać, ale większą część roku spędza w Polsce - pisze "Fakt".
Kilka tygodni temu pani Jolanta poznała w internecie Adriana S. Tak jak poznaje się setki osób, które potem zostają naszymi znajomymi. "Już mam wielu znajomych w sieci, z którymi koresponduję, więc myślałam, że po prostu on też taki będzie. Rozmawialiśmy o normalnych rzeczach, o życiu. Wydawał się sympatyczny, normalny. Pisał, że ma ponad 30 lat" - opowiada "Faktowi" kobieta.
Po kilkudziesięciu listach nagle Adrian zaczął w listach odkrywać swój prawdziwy charakter. Maile zrobiły się bardziej intymne. Zaczął pisać o miłości, erotyce. "Stwierdziłam, że z nim jest coś nie tak. Zaczęłam się bać tej znajomości i postanowiłam ją skończyć. Nie zależało mi na takim znajomym. Twardo mu powiedziałam, że mam męża i dzieci, i żeby sobie dał spokój" - mówi pechowa internautka. "Ale to go tylko rozwścieczyło. I zaczęło się piekło. Przysyłał mi gorące zapewnienia o swym uczuciu, a kilka linijek dalej pisał, że jeśli z nim nie będę, zabije mnie i siebie".
Wzruszała ramionami. Nie traktowała tych gróźb poważnie. Była pewna, że jest bezpieczna, bo przecież nigdy nie podała Adrianowi ani swojego adresu, ani nawet numeru telefonu - czytamy w "Fakcie". Któregoś wieczoru położyła już dzieci spać. Dawno spał już najmłodszy 4-letni Bartek i 9-letni Fabian. Usnęła też 14-letnia Patrycja. Włączyła komputer.
"Chciałam sprawdzić pocztę mailową. Napisać list do męża i wtedy zobaczyłam wiadomość od niego.Napisał, że jeśli nie zdecyduję się z nim być, zginę przed 25 lutym. W mailu był... mój adres" - opowiada "Faktowi" przerażona kobieta.
Przeraziła się. Pozamykała drzwi na klucz. Sprawdziła okna. Miała nadzieję, że to głupi żart. Na drugi dzień powiadomiła policję. "Policjanci poradzili mi, bym wyłączyła komputer" - mówi pani Jola.
Po kilku dniach, gdy szykowała kolację, ktoś zapukał do drzwi. "Zobaczyłam jego twarz i broń. Wepchnął mnie do domu i wycedził: mówiłem, że albo ja, albo śmierć" - wspomina kobieta.
W głowie kołatała jej się tylko jedna myśl. Przeżyć. Zrobić wszystko, byle tylko ocalić dzieci. Wiedziała, że panika i krzyki skończą się dla niej i jej pociech tragicznie. Szaleństwo w oczach Adriana mówiło, że ten człowiek nie zawaha się przed niczym - pisze "Fakt".
"Postawiłam wszystko na jedną kartę. Postanowiłam udawać, że nic się nie stało. Że nie widzę pistoletu ani noża. Udałam, że cieszę się na jego widok. Zrobiłam mu kawę i powiedziałam, że oczywiście zostanę z nim" - wspomina pani Jola.
Adrian S. nie do końca jej ufał. Zamknął okna i zabrał komórki. Powiedział, by niczego nie kombinowała, bo nożem zrobi krzywdę dzieciom.
Nie mogła nic powiedzieć dzieciom, bo bała się, że szaleniec się zemści. Wtajemniczyła tylko starszą córkę, ale błagała, by ta niczego nie dała po sobie poznać. Tak minął dzień, drugi, trzeci...
"To był prawdziwy horror. Nie wiem, jak to wytrzymałam" - mówi "Faktowi" łamiącym się głosem.
Była twardsza niż niejeden mężczyzna. Nie mogła okazać mu wstrętu, kiedy on zbliżał się, całował i pieścił. Wspominał, że leczy się u psychiatry. Brał jakieś leki. Wspominał, że jest ochroniarzem w lubelskim sklepie, miał kiedyś kłopoty z kobietami, że już wcześniej załatwił dwie w podobny sposób.
"Trzęsłam się ze wstrętu. W pokoju obok były dzieci, a ja musiałam znosić dotyk tego potwora" - opowiada wzburzona.
Po czterech dniach do domu pani Joli przyjechała jej mama. Adrian przedstawił się jako przyjaciel rodziny. Pod pozorem spaceru wyszła z mamą na chwilę na ganek. Adrian przyglądał się im przez okno, ale nie słyszał, jak Jolanta mówi wszystko mamie. "Powiadom policję, ale nie mundurowych" - skończyła.
Potem wszystko toczyło się jak w filmie. Pod dom pani Joli przyjechała jej siostra, niby pod pretekstem zabrania dzieci na zakupy. "Przekonałam Adriana, że jeśli nie pojadą, to będzie podejrzane. Sama wyszłam przed dom i wtedy antyterroryści ruszyli do akcji" - dodaje ofiara szaleńca.
Gdy wyprowadzali psychopatę skutego w kajdanki, ten krzyczał i wygrażał w kierunku Jolanty. Zatkała uszy. Nie patrzyła. Chciała, by on najszybciej zniknął z jej domu i z jej życia. "Przez tego człowieka nigdy nie przestanę się bać. Lęk będzie mi towarzyszył do końca moich dni" - mówi "Faktowi" smutno kobieta. "Boję się, że on znów do mnie przyjdzie".