Minister Aleksander Grad ma grubą teczkę z papierami na temat prywatyzacji Enei. Spora część tych dokumentów to donosy, zawiadomienia o popełnieniu przestępstw, listy z protestami. W tej historii kopanie dołków pod konkurencją to codzienność.

"Bój jest gigantyczny, od dawna nie było takiej prywatyzacji. Ścierają się wielkie interesy" - mówi minister skarbu. Przy okazji ujawnia, jak chce doprowadzić do sprzedaży energetycznego koncernu. Po pierwsze każdy napływający donos wysyła do ABW. Po drugie stoi na stanowisku, że prywatyzację w tym roku może zatrzymać tylko zbyt niska oferta ze strony inwestorów. Po trzecie ostatecznej decyzji nie chce podejmować sam, chce ją skonsultować z całą Radą Ministrów. Taki wariant jest najbezpieczniejszy dla samego ministra skarbu. Ale i tak Grad krytyki nie uniknie.

Zbyt wiele różnych ośrodków chce na tej prywatyzacji zarobić - jedne pieniądze, inne kapitał polityczny. Jakie to ośrodki? Po pierwsze rząd: ratuje budżet, ale wie, że sprzedawanie wielkiej spółki w kryzysie to potężne ryzyko. Po drugie prezydent i jego otoczenie: Lech Kaczyński nie chce oddawać Enei w obce ręce, a otoczenie cieszy się, że porażka Tuska będzie dobrym wstępem do kampanii prezydenckiej. Dalej są dwa zachodnie koncerny energetyczne. Jeden ma mniejszościowy pakiet w Enei, ale do konkursu nie stanął. Drugi pozostaje w grze i ma nadzieję na tryumf nad konkurentem. Na trzecim planie związkowcy (bardzo silni w Enei) i zdezorientowana załoga. Bronią wielkich przywilejów i miejsc pracy. Wiedzą, że prędzej czy później prywatny inwestor zrobi porządek z przerostami zatrudnienia i zacznie obcinać socjal. Na samym końcu układanki są małe firmy, wśród nich załatwiacze i lobbyści, którzy przy okazji wielkiego interesu chcą wyrwać coś dla siebie. "Im dłużej przyglądamy się tej prywatyzacji, tym bardziej obraz jest mętny" - mówimy Gradowi. Minister odpowiada śmiechem: "To dobry objaw, niedawno przez to przechodziłem".

Kupisz prąd i umyjesz auto


Na Eneę można spojrzeć na dwa sposoby. Firma przypomina peerelowski kombinat. W strukturze jest spółka sprzedająca samochody. Można nie tylko kupić, ale umyć, nawoskować, naprawić auto, a na dodatek zatankować pełny bak. Z Eneą można pojechać na wycieczkę, bo energetycy mają dwa biura podróży. Koncern ma także hotel pod Poznaniem, jest sanatorium w Inowrocławiu. W należących do Enei spółeczkach do kupienia są laptopy, faksy, a nawet bagażniki rolkowe do przewozu drabin.










Reklama



Z drugiej strony Enea to gigant energetyczny: 3,6 mld zł przychodu ze sprzedaży w pierwszym półroczu 2009 r., 2,5 mln klientów, 10 tys. zatrudnionych, 15 proc. udziałów w rynku energii. Na kontach miliardy wolnej gotówki, czyli inwestorzy powinni pchać się do Enei drzwiami i oknami.

Jeszcze kilka miesięcy temu wszystko wydawało się jasne. Potężna szwedzka spółka energetyczna Vattenfall kupiła prawie 19 proc. akcji Enei. Dla rynku było oczywiste, że w przyszłości to Szwedzi przejmą całą firmę. - Menedżerowie z Vattenfalla poczuli się panami sytuacji. Tak zachowywali się podczas wizyt w resorcie. Ale od nas słyszeli jeden komunikat: "Jeszcze nie jesteście właścicielami całości" - opowiada urzędnik skarbu.

Czyści, ale niebogaci

W lipcu ministerstwo zaprosił inwestorów do składania ofert na zakup należących do państwa 67 proc. akcji Enei. Termin był krótki, nieco ponad dwa tygodnie. Ku zaskoczeniu rynku Vattenfall nie zgłosił się do konkursu. Za to zainteresowanie wykazał niemiecki koncern RWE - konkurent Enei w Polsce. Dlaczego Szwedzi nie złożyli oferty? Ich zachowanie jest zagadkowe.

"Taka była decyzja Sztokholmu" - mówi menadżer Vattenfalla w Polsce. Powody wymienia się dwa. Pierwszy - brak wolnej gotówki, Szwedzi w lipcu wydali prawie 5 mld euro na holenderski Nuon. W rozmowach z przedstawicielami Vattenfalla pada też inny argument. "Oni mają bzika na punkcie ekologii, a elektrownia Kozienice to truciciel. Taka transakcja w wykonaniu państwowego koncernu mogłaby być źle przyjęta. A w Szwecji w przyszłym roku są wybory, w którym naprzeciw rządzącej centro-prawicowej koalicji stanie sojusz socjalistów i zielonych" - opowiada energetyk pracujący dla Skandynawów. Drugie tłumaczenie jest nieco naiwne. Przecież kupując prawie 19 proc. akcji Enei Szwedzi zdawali sobie sprawę, że elektrownia zatruwa środowisko.

Telefon z resortu


W rezultacie Enea znalazła się w niezręcznej sytuacji. Ma mniejszościowy udział w firmie, w której prawdopodobnie będzie rządził jej konkurent. W kłopocie jest też resort skarbu. Sprzedaje dobrą firmę, chce uzyskać za nią jak najlepszą cenę, tymczasem na stole leży tylko jedna oferta, od RWE. Minister Grad robi dobrą minę do złej gry. Ma nadzieję, że Szwedzi jeszcze włączą się do prywatyzacji. Jak? Kiedy RWE przedstawi propozycję, Vattenfall może ogłosić tzw. kontrwezwanie, czyli podbić stawkę. Minister marzy, że prywatyzacja zmieni się w licytację, a koncerny będą przebijały swoje oferty. Na razie na to się nie zanosi. Skarb zachował się agresywnie wobec Szwedów. Ostatnio wypchnięto z rady nadzorczej Enei przedstawiciela Vattenfalla. Dzień przed walnym zgromadzeniem akcjonariuszy zadzwonił telefon z ministerstwa: Dobrze byłoby, gdyby wasz przedstawiciel sam zrezygnował - opowiada pracownik Vattenfalla. Powiedzieliśmy, że nie widzimy powodu, w końcu mamy sporo akcji w Enei. Następnego dnia nasz człowiek poległ.



Sytuację skomentował dla PAP Torbjoern Wahlborg, prezes Vattenfall Poland: Jestem zdziwiony. Nie zachęca to do ogłoszenia przez spółkę kontrwezwania.

RWE do 15 października ma złożyć ostateczną ofertę z ceną. Czasu jest coraz mniej, nerwowość na rynku rośnie.

Prezydencki spisek

Rząd chce dobić interesu do końca roku. Powód jest prosty, w budżecie brakuje pieniędzy. 8 mld - na tyle szacuje się cenę Enei - byłoby poważnym zastrzykiem gotówki. Ale łatwo nie będzie. Lech Kaczyński jasno powiedział, co myśli na temat prywatyzacji energetyki. - Nie oddaje się pereł w koronie. Droga przyspieszonej prywatyzacji nie może być drogą do uzupełnienia dziur w budżecie - mówił 3 września w Jastrzębiu. Na słowach się nie kończy. Z naszych informacji wynika, że Kaczyński i jego otoczenie spotykają się ze związkowcami z Enei, którzy są niechętni prywatyzacji. - Prezydent jest fundamentalnym przeciwnikiem sprzedawania firm takich jak Enea. Uważa, że osłabia to bezpieczeństwo energetyczne - opowiada nam osoba, która niedawno rozmawiała z Lechem Kaczyńskim. Jednak ekipa Donalda Tuska ma inne wytłumaczenie - Pałac próbuje doprowadzić do zawalenia się budżetu w przededniu wyborów prezydenckich. Lech Kaczyński powinien się skonsultować z prezesem Jarosławem Kaczyńskim. My realizujemy strategię przyjętą jeszcze przez rząd PiS - komentował wypowiedź Kaczyńskiego Aleksander Grad.

Formalnie Kaczyński nie może powstrzymać sprzedaży, ale w resorcie skarbu wierzą w prezydencki spisek. Ważny urzędnik resortu: - U prezydenta jest zespół kierowany przez Piotra Naimskiego, który ma doprowadzić do fiaska tej prywatyzacji.

Ludzie z ekipy Tuska narzekają na zachowanie prezydenta, ale sami popełniają błędy. Kontrowersyjny jest bardzo krótki termin, jaki inwestorzy mieli na podjęcie decyzji, czy chcą wziąć udział w konkursie - raptem nieco ponad 2 tygodnie, i to w środku wakacji. Kontrowersyjne jest również to, że ministerstwo zabroniło inwestorom poprawiania ofert w trakcie procesu, czyli podbijania ceny.




























Fachowiec spoza układu

Drugie potknięcie pozwoliło nabrać wiatru w żagle przeciwnikom wielkiej prywatyzacji. W maju 2009 r. w atmosferze skandalu odszedł prezes Enei Paweł Mortas. Zarzucono mu, że kupował za ciężkie miliony oprogramowanie i sprzęt komputerowy w firmie należącej do znajomych. Na dodatek znajomi byli powiązani politycznie z PiS. Zakupy robiono sprytnie - zamówienie dzielono na partie o wartości poniżej 800 tys. zł. Dlaczego? Bo wydatki powyżej tej kwoty trzeba było zgłaszać właścicielowi, czyli Skarbowi Państwa.

Minister Grad wpadł na pomysł, by nowym szefem Enei został ktoś spoza energetyki. Menedżer nieskażony branżowymi układami miał doprowadzić bezpiecznie koncern do prywatyzacji. Wybór padł na Macieja Owczarka, dyrektora z TP SA.

Sam minister wydał Owczarkowi polecenie, by sprawdził, jak w Enei podejmowane są decyzje biznesowe i jak przepływają informacje. Miało to uchronić resort przed kolejnymi skandalami. - Problem w Enei polegał na tym, że dyrektorzy niskiego szczebla podejmowali decyzje o ogromnych wydatkach. Chcieliśmy to ukrócić - opowiada członek kierownictwa MSP.

Wyszło zupełnie inaczej. Owczarek wybrał do delikatnego zadania, jakim było badanie bezpieczeństwa koncernu energetycznego, firmę TFS. To dało początek nowej aferze.

Udziałowiec generał

TFS jak na firmę, która ma badać bezpieczeństwo teleinformatyczne, prezentuje się mizernie. Na stronie internetowej podano adres w centrum Warszawy, niedaleko politechniki. Telefon nie odpowiada. Drzwi do TFS zamknięte na głucho, i to od dawna, bo wisi na nich spora pajęczyna. Zarządca domu mówi, że o takiej firmie nie słyszał. Dopiero przez Krajowy Rejestr Sądowy udało nam się ustalić nowy, aktualny od sierpnia adres. Także w Warszawie, przy Puławskiej. Mieści się tam tzw. wirtualne biuro. Znaczy to, że kilka firm wynajmuje kilka pokoi i wspólną sekretarkę. Sekretarka odbiera telefony i korespondencję, gdy ktoś chce się spotkać w sprawach biznesowych, może sobie zarezerwować pokój. "To dobre rozwiązanie, szczególnie dla małych, początkujących firm" - poleca sekretarka.













Właścicielem TFS jest Adrian Accordi-Krawiec, 31-letni biznesmen, który napisał nam, że jego firma jest "znana w branży bezpieczeństwa informacyjnego i informatycznego". Twierdzi, że w TFS przeczytali artykuły o tym, co działo się w Enei w czasach poprzedniego zarządu, i sami złożyli ofertę. Nie wie na pewno, dlaczego zostali wybrani, być może polecił ich któryś z poprzednich klientów. Ciekawostką jest, że współwłaścicielem TFS jest generał Wiktor Fonfara. Były szef zarządu śledczego UOP ma w firmie Krawca 5 proc. udziałów.

Minister się wściekł

TFS jeszcze w czerwcu 2009 r. przeprowadziła głębokie sprawdzenie Enei. Ludzie z firmy wypytywali o marże handlowe, należności dla kontrahentów, planowane przychody ze sprzedaży, przyszłe transakcje kapitałowe i sięgali po teczki osobowe pracowników. Po co TFS były potrzebne aż takie informacje? Zaniepokojona rada nadzorcza Enei powołała zespół roboczy, który miał się temu przyjrzeć.

Wyszło na to, że TFS rzeczywiście sięgała po najwrażliwsze dane koncernu. Przed radą nadzorczą prezes Owczarek miał się tłumaczyć dziwnie. Chciał, jak donosił "Głos Wielkopolski", sprawdzić, czy jego podwładni będą wydawali tajne dokumenty obcej firmie.

To wystarczyło, żeby przeciwnicy prywatyzacji nabrali podejrzeń. W liście do premiera z 31 lipca związkowcy z Enei piszą: "W przeddzień prywatyzacji prowadzony jest w spółce nielegalny proces due diligence. Pytanie dla kogo?".

Nieoficjalnie związkowcy, ale też przedstawiciele Vattenfalla, stawiają tezę, że TFS po cichu zbierała informacje dla RWE.

Rada nadzorcza zażyczyła sobie, żeby do koncernu wszedł audytor i sprawdził działania TFS. Śledczy raport Ernst & Young pozostaje utajniony, ale zdążył obrosnąć legendą. Dokument mało kto widział, ale przeciwnicy i zwolennicy prywatyzacji mocno różnią się w ocenie jego zawartości.

Pierwsi relacjonują, że firma audytorska wprost zmiażdżyła kierownictwo Enei za współpracę z TFS. Według nich mogło dojść do naruszenia tajemnicy przedsiębiorstwa albo nawet tajemnic państwowych. Osoba z kierownictwa Ministerstwa Skarbu: - To jest czarny PR rozgłaszany przez związkowców i lobbystów, którzy pracują na rzecz konkurencji. Jeden z dużych graczy na rynku energetycznym nie jest gotowy do kupna Enei. Zależy mu na odwlekaniu sprawy to przyszłego roku.

- Ma pan na myśli Vattenfalla? "Delikatna sprawa. Nie wymienię nazwy" - słyszymy w odpowiedzi. Według naszego rozmówcy konkluzja z raportu Ernst & Young jest jasna: "Z Enei nie wyciekły tajne informacje". Jakkolwiek by było, minister Grad wściekł się na szefa Enei za wpadkę z TFS. - Miał spokojnie przeprowadzić firmę przez prywatyzacje, a w pierwszym ruchu dał przeciwnikom potężny oręż. Ograli go jak dziecko - irytuje się osoba z kierownictwa ministerstwa. Grad nakazał Owczarkowi złożyć pisemne wyjaśnienia na temat tego, jak doszło do zatrudnienia TFS. "Prezes napisał, że TFS nie znał i firmę polecił mu kolega" - relacjonuje pracownik resortu skarbu.

ABW wkracza do akcji

Ale lawina już się rozpędziła. W pierwszych dniach września na wniosek przedstawiciela Vattenfalla rada nadzorcza głosowała nad odwołaniem Owczarka. Powód? Właśnie współpraca z TFS. Prezes przetrwał tylko dzięki poparciu reprezentantów Skarbu Państwa. O spokojnej prywatyzacji można zapomnieć, bo rada nadzorcza skierowała zawiadomienia do prokuratury i ABW, że w firmie mogło dojść do wykradania tajnych danych. Dziś Agencja prowadzi śledztwo pod nadzorem prokuratury w tej sprawie. To nie koniec. Dowiedzieliśmy się, że do Enei wszedł główny inspektor ochrony danych osobowych. "Trwa kontrola" - przyznała Małgorzata Kałużyńska-Jasak, rzeczniczka GIODO.

Wydaje się, że w tej sytuacji najbardziej logiczne dla skarbu państwa byłoby odwołanie Owczarka. Według zasady: niech były już prezes tłumaczy się ze współpracy z TFS przed prokuratorem, a prywatyzację dokończymy bez niego. Ale minister Grad nie chce iść tą drogą. Uważa, że wyrzucenie prezesa spowodowałoby zamieszanie. Przeciwnicy prywatyzacji dostaliby do ręki kolejny argument, że w spółce było coś nie w porządku, więc należy wstrzymać sprzedaż.

Urzędnicy Ministerstwa Skarbu uważają, że najwięcej szkody przy wielkiej transakcji robią lobbyści, którzy zajmują się czarnym PR i roznoszą do mediów półprawdziwe wiadomości. Ale wygląda na to, że sam resort nie pozostaje dłużny i prowadzi kontrofensywę w podobnym stylu.

























Reklama

W gmachu ministerstwa usłyszeliśmy historię "zaufanej osoby Lecha Kaczyńskiego", która pracuje w Enei na doskonałych warunkach i jest nie do usunięcia bez sowitej odprawy. Opowieść była zbieżna z informacjami, które zostały opublikowane przez kolorową prasę. Ta donosiła, że prezydent spędza wieczory z tajemniczą znajomą zatrudnioną w koncernie energetycznym. Obrywają też związki zawodowe: -Liderzy związków jeszcze niedawno nie byli przeciw prywatyzacji. Proponowali, że Eneę kupi założona przez nich spółka pracownicza i deklarowali, że mogą na ten cel przeznaczyć 5 mld zł. Ciekawe, skąd mieli taką kasę?

Dostaje się też załodze: "Grad wysłał listy do pracowników, żeby ich zapewnić, że nowy właściciel zachowa przywileje. Ale umówmy się, że te przywileje są chore: darmowe liczniki energii, dziedziczność posad w koncernie, która polega na tym, że członkowie rodziny mają większe szanse na pracę w firmie".

Urzędowy optymizm

To miała być przejrzysta, spokojna transakcja. Ale sprzedaż Enei zmienia się w potworną awanturę, w której jest wszystko: od prokuratury i ABW po obyczajówkę. Tak jakby to była pierwsza wielka prywatyzacja, gdzieś na początku przemian.

Zastępca ministra Grada, Jan Bury z PSL, który odpowiada za energetykę, do wrzawy podchodzi ze spokojem. Widać, że kolekcjonuje wszystkie informacje, które krążą po rynku. "Gdy RWE robił prezentację w Poznaniu, w hotelu ogłoszono alarm bombowy. Przypadek? Chyba pierwszy od II wojny światowej w tym mieście. Robi się coraz ciekawiej. Nawet się nie dziwię bo, gra idzie o miliardy" - opowiada.

Wiceminister Bury i jego szef Aleksander Grad na użytek mediów prezentują duży luz: "Nic nie musimy, nie jesteśmy pod ścianą. Jeśli nie uzyskamy dobrej oferty, to Enea nie zostanie sprzedana.

Ale optymizm jest urzędowy. "Połatany budżet wisi na wpływach z prywatyzacji" - mówi osoba z kierownictwa resortu finansów. Bez miliardów za Eneę rząd Tuska znajdzie się potężnych tarapatach.