Stanisław Bereś: Jak to jest, kiedy się pisze z tygodnia na tydzień? Słyszałem, że kończąc "Heban", był pan zupełnie wykończony. Mało kto pracuje w takim reżimie...
Ryszard Kapuściński:
Pisanie z tygodnia na tydzień jest moim starym nawykiem. W ten sposób napisałem Cesarza, Szachinszacha i Wojnę futbolową. Kiedy mam bardzo krótki termin i wiem, że muszę oddać materiał w danym dniu, bardzo mnie to mobilizuje. Po prostu, z mieczem nad szyją lepiej mi się pracuje. Mogę pisać tylko pod dużym ciśnieniem terminu, bo to jest sposób wymuszania na sobie samym wysiłku. Ja strasznie dużo pracuję nad tekstem, więc jestem zdolny napisać tylko to, co muszę napisać. To jest mechanizm, który wypróbowałem już wcześniej i w moim przypadku daje on nie najgorsze wyniki.

Ale w tej sytuacji musiał pan zrezygnować np. z dokładnego researchu, co dla pana jest podstawą w pisaniu. Do napisania amp;bdquo;Hebanu” należałoby przestudiować całą bibliotekę. Tymczasem z tygodnia na tydzień można przerzucić jedną, dwie, może najwyżej trzy książki...
Pisanie jest zawsze wyborem. Nigdy nie jest tak, że już wszystko wiemy i wystarczy po prostu siąść i pisać. Dzisiaj literatura na każdy temat jest tak ogromna, że właściwie nie ma końca lekturze, jeżeli człowiek postanowi przeczytać wszystko. Tak więc musimy dokonywać nieustannych wyborów i to oczywiście jest bardzo bolesne. Człowiek jest naturalnie świadom tego, że to, co robi, jest bardzo niedoskonałe i daleko mu do pełni obrazu, ale właśnie presja terminu wymusza na nim decyzje.
Miałem wielu kolegów, których zniszczył maksymalizm. Po prostu ciągle uważali, że jeszcze to i tamto muszą przeczytać przed przystąpieniem do pracy. Kiedy zaczynałem pisać Heban, miałem w domu dwieście sześćdziesiąt poważnych pozycji na temat Afryki. Pozycji dużych, antropologicznych, ekonomicznych, historycznych. Przeczytanie tego wszystkiego zajęłoby mi kilka lat. Zajmuję się Afryką mniej więcej od czterdziestu lat, więc podczas tej pracy doszło do szczęśliwego połączenia dwóch czynników: mojego dotychczasowego doświadczenia z Czarnego Lądu oraz tych lektur, które doraźnie musiałem do każdego rozdziału czytać.

A jak to jest, kiedy się pisze książkę o wydarzeniach sprzed 30-40 lat? Jak można pamiętać przeżycia i słowa sprzed tylu lat? Czy prowadził pan notatki?
Rzadko robię notatki, staram się raczej zapamiętywać fakty. Pamięć jest mechanizmem selektywnym, w dobrym sensie tego słowa. Zapomina się bowiem o małych, nieważnych sprawach, ale wielkie wydarzenia zatrzymuje się w pamięci na długo. W Hebanie opisałem wyłącznie swoje osobiste doświadczenia i przeżycia. Tam nie ma ani jednej sceny czy zdarzenia, w których bym nie uczestniczył. A jednak to tylko część przygód wybrana z wielkiego bagażu wspomnień.
Generalnie reporter bardzo dużo rzeczy zapamiętuje, ponieważ nie podróżuje po świecie jak turysta, który stara się w przyjemny sposób spędzać czas, jeżdżąc, zwiedzając i odpoczywając. Dla mnie każda wyprawa jest ogromnym wysiłkiem i wymaga wielkiej koncentracji, bo chcę wszystko zobaczyć, utrwalić w sobie i przemyśleć. Kiedy wracam do domu, jestem wykończony nie tylko fizycznie, ale również psychicznie.
Nie do końca zdajemy sobie sprawę z możliwości naszego organizmu. W stanie natężonego skupienia jesteśmy zdolni bardzo dużo zapamiętać. Na co dzień nie zauważamy tysiąca spraw, bo nasza pamięć w ogóle ich nie rejestruje. Analizując miniony dzień, możemy niekiedy dojść do wniosku, że w jego trakcie nic się nie zdarzyło. Zupełnie inaczej wygląda on jednak, jeśli potraktujemy go jako dzień pracy reporterskiej. Wtedy nagle okazuje się, że działy się tysiące rzeczy, miały miejsce jakieś spotkania, a nawet przygody. Reporter posiada specyficznie wyszkoloną pamięć, dlatego zwraca uwagę na mnóstwo rzeczy, zapamiętuje różne sceny, obrazy, opinie...
W moich reporterskich rozmowach nigdy nie posługuję się magnetofonem, ponieważ to bardzo peszy ludzi. W zetknięciu z mikrofonem zaczynają inaczej mówić, tracą oryginalność i naturalność języka, który robi się sformalizowany, sztuczny i wymuszony, zupełnie inaczej budują myśli. Chcąc dotrzeć do najgłębszych warstw psychiki człowieka, do tego, co on rzeczywiście chciałby powiedzieć, zrezygnowałem raz na zawsze z mikrofonu. Mam co prawda u siebie różne tego rodzaju urządzenia, ale nie używam ich nigdy w rozmowach, ponieważ dla mnie zebranie materiału polega przede wszystkim na dotarciu do ludzi i stworzeniu sytuacji, w której ja jestem najbardziej nieobecny, a oni najbardziej naturalni. Dlatego tak ważną dla mnie, niebywale ważną rzeczą jest słuch. Nie tylko to, co ludzie mówią, ale również to jak mówią.
Jeżeli więc spotykam kogoś, kto jest potencjalnym bohaterem mojego reportażu, bardzo się skupiam, starając się zapamiętać, co mówi i jaka jest istota jego wypowiedzi. Wtedy mamy do czynienia z zupełnie innym odbiorem. Każdy z nas nosi w sobie mnóstwo zapamiętanych scen, obrazów, nastrojów, zapachów, tylko nie umie ich pamięciowo odtworzyć. Kiedy więc siadam do pisania, jak na przykład niedawno o Somalii, najpierw staram się odtworzyć kilka lub kilkanaście scen, a potem wszystko do mnie wraca szerszą falą. Czyli biorę po prostu kartkę papieru i ołówek, wynotowuję poszczególne, zapamiętane sceny, potem je coraz bardziej szczegółowo obmyślam, aż w końcu zaczynam pisać i wtedy na ogół okazuje się, że tego jest dużo więcej, niż myślałem na początku. Zaczynając rozdział o Liberii, miałem wrażenie, że nic nie pamiętam, ale jednak w końcu okazało się, że przechowywałem w głowie mnóstwo materiału.

Świat, który został przez pana opisany w Hebanie, jest ponad siły ludzkie, a już na pewno ponad siły białego człowieka. Jak pan sobie radzi podczas reporterskich wypraw do Afryki?
Podróże do Afryki nierozłącznie związane są z ryzykiem. Chorowałem tam często i ciężko. Miałem gruźlicę, malarię i różnego typu inne choroby. Praca w tamtejszych warunkach wymaga niezwykłej odporności fizycznej i psychicznej. Niewątpliwie trzeba być fanatykiem swojego zawodu i idealistą, aby wykonywać go w podzwrotnikowych upałach. Jestem swego rodzaju wyjątkiem, ponieważ ludzie, którzy wyprawiali się tam na dłuższe wędrówki, zazwyczaj umierali bardzo wcześnie. Życiorysy podróżników po Czarnym Lądzie na ogół kończą się na trzydziestym, czterdziestym roku życia. Afryka wykańcza wszystkich. Sami Afrykańczycy również nie żyją zbyt długo. Już samo funkcjonowanie w tych surowych warunkach, wśród wrogiej człowiekowi natury, jest wielkim wyczynem. Tutaj najcięższą pracą jest walka o przeżycie. Cóż dopiero mówić o wydajności pracy... W tropiku w ciągu dnia człowiek właściwie nie jest w stanie nic zrobić. Ani fizycznie, ani umysłowo. Pracuje się wyłącznie o świcie i wieczorem. Oczywiście są tam różne miejsca. Jeżeli ktoś był na przykład z wycieczką turystyczną w Tunezji, to będzie zachwycał się pięknem plaży i wspaniałym słońcem. Natomiast wnętrze Afryki jest naprawdę zabójcze i trudno tam przeżyć.
Chorowałem wielokrotnie i to naprawdę bardzo ciężko. Umierałem nie raz, przekonany, że to już koniec. I wie pan, co było najzabawniejsze? To, że właśnie w takich momentach okazywało się, jak próżną istotą jest człowiek. Wiedziałem, że w tym właśnie miejscu zginę, że nie ma już dalej żadnej drogi. I nie to było straszne, że zginę, tylko to, że zginę tak anonimowo, w jakimś bezludnym miejscu na pustyni czy w dżungli.

Podejrzewam, że spora część pana czytelników wyobraża sobie, że podróżuje pan terenowym Land Roverem, obwieszonym kanistrami z wodą, zaopatrzony w zapasy żywności i whisky. A wieczorami siedzi pan pod palmą i jest sama przyjemność. Jak to wygląda w praktyce?
To są bardzo różne sytuacje. Afryka jest olbrzymim kontynentem. Pięćdziesiąt trzy kraje zamieszkuje osiemset milionów ludzi. Najgorzej jest na wsi. W miastach jest nieco lepiej, bo dociera tam na ogół jakaś pomoc międzynarodowa, istnieje transport, którym można dowieźć żywność. Stąd w krajach Trzeciego Świata obserwujemy tak duży pęd do miast. Mimo że wyglądają one strasznie, bo nie ma w nich kanalizacji, oświetlenia i innych podstawowych rzeczy, to jednak życie jest w nich lżejsze. Natomiast na wsi jest naprawdę ciężko, zwłaszcza gdy przychodzi suchy sezon. Wtedy bieda jest ogromna. Człowiek budzi się rano, jest piękne słońce, wychodzi z lepianki i zaczyna chodzić po wsi z gromadą bosonogich dzieci. Normalnie na świecie ludzie zabierają się do robienia śniadania. Tu nie ma śniadania, bo nie ma co jeść. Czasami nawet trudno zdobyć wodę.
Kiedy ostatni raz byłem w Afryce, w ciągu pięciu miesięcy straciłem jedenaście kilogramów, mimo że jestem raczej szczupłej budowy. Życie w Afryce jest naprawdę trudne. Także dla reportera. Ale inaczej nie można poznać prawdziwej Afryki. Oczywiście, można pojechać do hotelu Hilton i tam zamieszkać. W niektórych miastach są takie enklawy luksusu. Hotel z basenem, obsługą i żywnością importowaną samolotami z Europy. To wszystko jest, tylko że to nie jest Afryka. Jeśli mam mieszkać w Hiltonie w Nairobi, to czemu nie w Hiltonie w Paryżu? Po co jechać aż do Nairobii?

Jak wysoki jest poziom ryzyka pracy reportera?
Poziom ryzyka? Bardzo wysoki! W Sahelu Północnym, Mali, Czadzie czy w Nigrze wrogie plemiona walcząc ze sobą, czasami zasypują studnie, żeby przeciwnik nie mógł wydobyć wody. Zdarza się również, że je zatruwają, co jest jeszcze gorszą bronią, jaką posługują się w tych walkach. Wtedy jest tragedia, bo jeśli nie ma się żadnego środka transportu, nigdzie się człowiek już nie wydostanie. Zostaje tylko umieranie z pragnienia. W ogóle brak wody oznacza śmiertelne zagroenie. Nieraz samochód psuje się w miejscu oddalonym od wioski o dziesiątki kilometrów. I co wtedy? Koniec.
Kiedyś w Ogadenie ugryzł mnie skorpion. To było na pustyni somalijsko-etiopskiej. Do najbliższego szpitala dziewięćset kilometrów bezdroży. Beznadziejna sprawa. W takich sytuacjach następuje jednak niezwykła mobilizacja organizmu. Człowiek ma przeraźliwie jasną świadomość, że gdy się rozchoruje, to umrze. W miejscach, gdzie nie można liczyć na żadną pomoc, człowiek po prostu nie choruje! To skądinąd dowód potwierdzający wagę czynnika psychicznego w chorobach ludzkich. Tam po prostu człowiek wie, że jeśli podda się chorobie, to już nie będzie z tego wyjścia.

Czy warto tak ryzykować dla napisania kolejnej książki? Co uzasadnia pobyt w tym koszmarze?
Afryka ma dużo ciemnych stron, ale jest na tym kontynencie także wiele wspaniałych rzeczy. Mnie na przykład fascynuje odmienność kultur afrykańskich. A ryzyko? Jeżeli ktoś jest międzynarodowym reporterem i zajmuje się reportażem zagranicznym w Trzecim Świecie, to musi w swoją pracę wkalkulować ryzyko utraty życia. Co roku ginie około stu moich kolegów. Kiedy pilot wsiada do samolotu, też nie wie, czy wyląduje. Po prostu istnieją zawody, które niosą ze sobą pewne ryzyko. Znajdując się w samym środku wojny, nie zastanawiam się nad ryzykiem, nie myślę o niebezpieczeństwie. W tym momencie fascynują mnie same wydarzenia. Chcę być ma miejscu, zobaczyć, zapamiętać. Refleksje przychodzą później. Wtedy dopiero mogę się zastanowić, czy to było rozsądne. Natomiast w momencie, gdy gdzieś obok toczy się bitwa, przetacza się front i ktoś mi mówi: Słuchaj, jest szansa tam dotrzeć, to ja się nie zastanawiam. Jadę!

Ale co to jest? Instynkt kibica? Pasja włóczęgi? Narkotyk niebezpieczeństwa?
Gdy się zaczyna podróżować, to się tego na pewno nie wie. Praca reportera, jak wiele innych, kusi tym, co najprzyjemniejsze. Można przeżyć przygodę, zobaczyć świat. Myślę, że fascynacja światem leży u źródeł tego zawodu. Jest taka grupa ludzi, którzy rodzą się z potrzebą zobaczenia świata, przeżycia go. W historii było tysiące Kolumbów. Oni nie mieli żadnego konkretnego powodu, dla którego podejmowali tak trudne wyzwania, nikt ich do tego nie zmuszał. To ludzie, których pociągała droga, ludzie, którzy musieli być w nieustannym ruchu, ludzie, których fascynowała zmiana. Ja do tych ludzi należę. Nie mogę wytrzymać w jednym miejscu. To jest we mnie i nie potrafię tego racjonalnie wyjaśnić. Przyzwyczajenie, jak mówił Proust, staje się drugą naturą człowieka. Mój zawód stał się moją drugą naturą.

Chciałbym zapytać o aspekt moralny takich podróży. Wielokrotnie mogłem wyjechać do Indii, bo mam tam przyjaciół. Ale się bałem, ponieważ wiedziałem, że znajdę się w sytuacji konfrontacji z koszmarną biedą, na którą nic nie mogę poradzić, z umierającymi na ulicach, z dziećmi patrzącymi mi w oczy... Afryka, którą pan opisuje, to coś jeszcze gorszego. Zastanawiam się, jakie jest poczucie człowieka, który niby partycypuje w tym nieszczęściu, ale jednak w każdej chwili może wrócić do swojego mieszkania Warszawie. Jak to jest z pana sumieniem, gdy patrzy pan na ten umierający świat?
Nawet częsty kontakt z ludzkimi dramatami, z nędzą, ze śmiercią, będący nieodłączną częścią tych wypraw, nie osłabił mojej chęci poznawania. Mimo że bardzo dużo ludzi umiera, to jednak ciągle nas przybywa. Nie zastanawiamy się nad tym, ale każdego roku na naszej planecie rodzi się sto milionów ludzi. Przy całej biedzie, nędzy, chorobach, które są na świecie, biologia ludzka jest niesłychanie dynamiczna. Kiedy przyjechałem do Afryki pierwszy raz, w latach pięćdziesiątych, kontynent ten liczył dwieście dwadzieścia milionów ludzi. Teraz jest ich ponad osiemset milionów. To jest czterokrotny przyrost naturalny, który wciąż utrzymuje swoje tempo. Wszystko to dokonało się na moich oczach, na przestrzeni zaledwie kilkudziesięciu lat życia zawodowego. Jest śmierć, ale jest i życie. Ten świat jest pełen sprzeczności, pełen paradoksów. Trzeba tam jeździć, aby móc zauważyć dokonujące się zmiany. Ale przede wszystkim po to, by mówić o problemach i potrzebach tamtejszych społeczności.
Wielkie sieci telewizyjne, wielkie media próbują nie dostrzegać trudności Czarnego Lądu. My, Europejczycy pamiętamy tylko o sobie, a przecież stanowimy zaledwie niewielką część świata. Jeżeli mówimy o kulturze, o literaturze, myślimy o Europie, ewentualnie o Stanach Zjednoczonych czy Kanadzie. Świat jest bez porównania większy. Dwie trzecie ludzkości mieszka poza obrębem nobilitowanego przez nas kręgu kulturowego. Nie wolno nam pomijać problemów dręczących kraje nierozwinięte. Uważam, że moralnym obowiązkiem każdego reportera jest mówienie o nędzy i niesprawiedliwości gnębiących kraje Trzeciego Świata. Ten zawód ma w sobie bardzo dużo z misjonarstwa.
Problem świata polega na tym, że większość ludzkości milczy. Mówię o ludach Trzeciego Świata. To właśnie tamtejszą większość w języku angielskim określa się mianem silent majority - milczącej większości. Tylko nieliczne kultury wykorzystując środki techniczne, głoszą swoje racje. Społeczności najbiedniejszych państw nie mają głosu. Ludzkość w swojej większości jest milcząca. Ci nędzarze rano wstają, idą na pole, pracują, wypędzają bydło, głodują. I milczą! Nikt w ich imieniu nie przemawia, a oni sami też nie mówią, stąd myślę, że rola reportera, misjonarza czy działacza charytatywnych lub innych organizacji międzynarodowych, nie kończy się na bezpośredniej pomocy. W imieniu tych ludzi trzeba również przemawiać, w ich imieniu należy mówić. Dlatego ktoś powinien mówić w ich imieniu. Właśnie tak widzę swoją rolę jako pisarza. Jest to rola tego, który mówi w imieniu niemających głosu.

Oprócz reportażu uprawia pan z upodobaniem formy zwane lapidariami. Sytuują się one w modnym nurcie uprawianym przez wielu pisarzy, takich jak Konwicki, Herling-Grudziński, Lem, Miłosz, Brandys, Szymborska, który możemy nazwać raptularzem, silva rerum, dziennikiem intelektualnym. Czy nie boi się pan jazdy w tak wielkim peletonie?
Nie, nie boję się. Ostatecznie my wszyscy nie umawialiśmy się, że będziemy pisać w podobny sposób. Sytuacja, o której pan mówi, nie jest rezultatem żadnej tajnej uchwały, ani koleżeńskiej umowy. Czasem po prostu przychodzi w literaturze taki moment, gdy nagle powstaje sporo podobnych do siebie utworów i wszyscy zaczynają nadawać swe myśli jakby na tym samym paśmie częstotliwości. Myślę, że to się wiąże z obecną sytuacją: żyjemy przecież na przełomie drugiego i trzeciego tysiąclecia, czyli w okresie głębokiej i gruntownej transformacji, a zarazem tak wielkiego przyspieszenia procesów historii, iż nic nie da się już uchwycić w większych formach literackich. Pisarz tworzy pod silnym naciskiem bieżących wydarzeń. Pośpiech, w jakim teraz żyjemy i tempo, w jakim rozgrywają się wypadki na świecie, powodują, że coraz bardziej zwiększa się nacisk czytelników, którzy chcą wiedzieć wszystko już, natychmiast, momentalnie! Oni nie chcą czekać, aż ktoś po wielu latach, w jakiejś nieokreślonej przyszłości napisze wielką powieść, trylogię, tryptyk, epicką panoramę, esej lub coś podobnego. Istnieje tu więc presja dwustronna: tego chcą sami pisarze, ale również czytelnicy. W każdym razie impulsem podstawowym jest to ogromne przyspieszenie i potrzeba natychmiastowego odreagowania. Literatura znalazła się pod szaloną presją rzeczywistości, polityki, i tego wszystkiego, co się teraz dzieje na świecie.

I w efekcie, chcąc zaspokoić to oczekiwanie, musi pan przebijać się przez całą Niagarę książek podobnego gatunku. Myśli pan, że właśnie pana głos będzie bardziej od innych słyszalny?
Nie wiem. Naprawdę nie wiem! Ja zawsze chodzę własnymi ścieżkami i po prostu nie zastanawiam się nad tym. Staram się pisać dość kameralnie, bez względu na to, czy dotyczy to jakiejś kolejnej podróży, czy są to refleksje na temat przeczytanych książek lub natury pisania. We wszystkim co robię, próbuję mówić własnym głosem – indywidualnym, ściszonym. Nie umiem krzyczeć...

Pan opisuje w tej książce, niezbyt zresztą pochlebnie, kształtujące się na naszych oczach nowe społeczeństwo telewizyjno-komputerowe, które nie jest już w stanie czytać długich powieści i może przyjmować wyłącznie krótkie informacje. Wszystkie kolejne Lapidaria składają się z malutkich rozdzialików i podrozdzialików, a zatem właśnie krótkich informacji. Wygląda więc na to, że napisał je pan dla tej generacji telewizyjnej, która pana przeraża.
W tym nie ma aż tak wielkiego rozmysłu, jak pan podejrzewa. To polega raczej na intuicyjnym wychwytywaniu tego, co się dzieje wokół nas. Na podstawie reakcji czytelników, które do mnie docierają, odnoszę wrażenie, że oni tego właśnie oczekują, że to jest w tej chwili najbardziej potrzebne. Jak powiedziałem przed chwilą, trudno jest obecnie stworzyć szeroką panoramę lub jakąś wielką syntezę, bo krajobraz zjawisk i wydarzeń wokół nas nieustannie się zmienia, a obrotowa scena świata obraca się w przyspieszonym tempie. Nie sposób jej teraz inaczej opisać. Naprawdę.

Pański image literacki, i to w skali europejskiej, albo nawet światowej, to wizerunek kogoś, kto dociera do najbardziej zagrożonych i zabitych dechami krańców świata. Tymczasem to utwór będący rodzajem księgi domowej, zbioru notatek, impresji, komentarzy i wypisów z dzieł innych autorów.
Myślę, że w tym wszystkim nie ma sprzeczności. Samo słuchanie i patrzenie dzisiaj nie wystarcza. To zdecydowanie za mało. Obecnie żyjemy w świecie tak złożonym i trudnym, a wokół nas dzieje się tak wiele rzeczy, że nieustannie musimy sprawdzać, co myślą na ten temat inni, konsultować się i radzić, sięgać po coraz to nowsze lektury. Dzisiaj po prostu świata nie da się ogarnąć umysłem jednostki, ponieważ nasza wiedza jest sumą wielu informacji, oglądów i punktów widzenia. Rzeczywistość globalną można poznać wyłącznie poprzez zbiorowy, kolektywny umysł. W każdym razie nie jednostkowy. Gdzieś w epoce Platona, Arystotelesa i św. Augustyna było to może jeszcze możliwe. Ale już nie dzisiaj. Te czasy skończyły się bardzo dawno.

Ale tak w ogóle pan zdaje się uważać, że reporter to jakby coś mniej niż pisarz?
Nie, wcale tak nie uważam. Wszystko zależy od tego, jaki jest to pisarz i jaka jest to książka. Stąd reportaż może być tak samo dobry, jak i zły artystycznie. Ja w ogóle nie dzielę książek w ten sposób. Jeżeli utwór jest dobry, to swą wartość zachowuje niezależnie od tego, w jakim gatunku i w jakiej konwencji został napisany, a jeżeli jest zły, to nawet jeżeli należy do gatunków tak nobilitowanych jak powieść, to jest to dla mnie po prostu książka zła. Jakość tekstu jest jedynym wyznacznikiem miejsca w literaturze.
Moje podejrzenia nie są wyssane z palca. One rodzą się stąd, że Lapidaria są kolejnym już krokiem na drodze ku literackości, eseizacji, nawet liryzacji tworzywa. W niektórych partiach znajdujemy fragmenty wręcz jak z poezji Audena. Reporter-poeta to ostatecznie dość niezwykłe połączenie. Przypominam panu, że ja już wcześniej pisałem wiersze. Niedawno wydałem jeden tom, a teraz przygotowuję następny. Prawdą jest jednak, że wiersze piszę rzadko i nie czuję się specjalnie poetą, niemniej poezja jest dla mnie bardzo ważnym ćwiczeniem. Po pierwsze, są tematy, których nie da się inaczej powiedzieć niż wierszem i wtedy ma to swoje uzasadnienie merytoryczne i artystyczne; po drugie, dyscyplina, jaka potrzebna jest do napisania wiersza, jest znakomitym ćwiczeniem słowa, wspaniałym doświadczeniem precyzji sformułowania, skrótu myślowego, obrazu. Mówiąc więc krótko, bardzo sobie cenię poezję jako rodzaj kontaktu z warsztatem pisarskim, z językiem, a przede wszystkim ze słowem.

Nie zaprzeczy pan jednak, że w swojej prozie ewoluuje pan od reportażu ku prozie eseizowanej, nasyconej refleksją socjologiczną, politologiczną, etnograficzną, kulturoznawczą itd., itd.
Trudno mi zręcznie odpowiedzieć na tak postawione pytanie. Generalnie zmierzam do tego, aby stworzyć taki sposób pisania, którego nie da się zresztą dzisiaj jednoznacznie zakwalifikować, stąd nazywam go na swój użytek nowym tekstem. Jego zadaniem byłaby próba zbliżenia się do obrazu współczesnego świata. Oczywiście wiadomo, że tego się nie da odtworzyć w zupełności i cały wysiłek musi siłą rzeczy zmierzać ku aproksymacji, więc tylko stopień tego zbliżenia może być oceniany jako poziom wartości tego tekstu. Jak długo moje usiłowania mają charakter eksperymentu, w ogóle nie zastanawiam się nad tym, jaki to będzie gatunek. Ja po prostu chcę napisać tekst, który w moim przekonaniu i doświadczeniu jest najbliższy i najwierniejszy temu, co mnie otacza. A teraz jak to będzie zakwalifikowane i nazwane, to już jest sprawa krytyków i badaczy, nie moja.




















































Reklama