Ich symbolem jest Jan Lesiak ze swoją słynną szafą. Jak pamiętamy, już w wolnej Polsce starym esbeckim zwyczajem gromadził materiały kompromitujące ówczesną opozycję polityczną. Snuł plany operacyjne zmierzające do zniszczenia polskiej prawicy.

Reklama

Lesiak po odrzuceniu go na pierwszym etapie weryfikacji prześliznął się do nowej służby dzięki wstawiennictwu swego niedawnego figuranta, to znaczy osoby, której rozpracowywaniem i prześladowaniem się zajmował, czyli Jacka Kuronia. W podobny sposób do budowanego na gruzach SB Urzędu Ochrony Państwa trafiły dziesiątki, jeśli nie setki byłych esbeków rekomendowanych przez swoje niedawne ofiary. Tak było choćby na Wybrzeżu, gdzie kilku oficerów inwigilujących do 1989 roku Lecha Wałęsę dzięki niemu nie tylko weszło w skład reformowanych służb, ale zajęło w nich kierownicze stanowiska. Czyż to nie jest spuścizna zbyt bliskich związków - mówiąc językiem symbolicznym - między katem a ofiarą? I to był pierwszy z grzechów głównych weryfikacji Służby Bezpieczeństwa, kiedy odrzuceni na początku oprawcy zasłużeni dla PRL korzystali z gołębiego serca prześladowanych.

Drugim fundamentalnym błędem, który popełniono podczas weryfikacji, była wprost niezwykła tolerancja centralnej komisji weryfikacyjnej przywracającej do służby byłych esbeków odrzuconych przez komisje wojewódzkie. Członkowie centralnej komisji, uzurpując sobie status obdarzonych większą wiedzą i rozumem, zmieniali postanowienia komisji regionalnych. Mimo że to właśnie lokalni działacze podziemia mieli lepsze rozeznanie, jakie przestępstwa mają na sumieniach kontrolowani przez nich esbecy. To w wyniku prostowania przez centralną komisję rzekomo błędnych decyzji komisji niższego szczebla do nowych służb mających chronić młodą demokrację trafiło blisko dwa tysiące zdyskwalifikowanych wcześniej funkcjonariuszy, nierzadko zwykłych przestępców.

Kolejnym, trzecim grzechem tamtej weryfikacji był brak sprawdzenia samych członków komisji weryfikacyjnej. W niektórych komisjach bowiem zasiadali niedawni działacze podziemia będący jednocześnie tajnymi współpracownikami SB. To w nich wielu esbeków, którzy powinni być odrzuceni, znajdowało sojuszników. O tym dowiedzieliśmy się jednak dopiero po wielu latach, gdy siła dawnej agentury zmalała.

Reklama

Grzech czwarty to niedostrzeżenie przemyślnego manewru szefa szefów wszystkich esbeków - generała Czesława Kiszczaka. To on wpadł na pomysł, żeby kilka tysięcy funkcjonariuszy SB przenieść - jak się mówi w języku służb - pod fałszywą flagę. W ciągu zaledwie kilku miesięcy na przełomie 1988 i 1989 roku wytypowani przez kierownictwo SB funkcjonariusze zamienili dotychczasowe legitymacje służbowe na milicyjne. A ponieważ w milicji praktycznie nie odbyła się żadna weryfikacja, wszyscy oni służyli nowemu państwu. Wielu z nich bez problemu przeniosło się potem do UOP.

Te wszystkie grzechy ciążą nad nami do dziś. A koszty tamtej weryfikacji będziemy jeszcze płacić latami.