Niespodziewana śmierć Stalina w marcu 1953 roku nie wpłynęła - jakmożna by się spodziewać - na rozluźnienie ideologicznego gorsetu, nałożonego przez PZPR na społeczeństwo. Wręcz przeciwnie - kilka miesięcy po tym, jak "przestało bić serce" generalissimusa, dokonano aresztowania prymasa Stefana Wyszyńskiego. Pełnię władzy niezmiennie dzierżył Bolesław Bierut, nie myśląc o poważniejszych reformach. Mimo wszystko ewolucja międzynarodowej sytuacji politycznej, zapoczątkowana w Moskwie, musiała dotrzeć również na polskie podwórko. W ZSRR rozstrzelano Ławrientija Pawłowicza Berię, symbol stalinowskiego terroru, wznowiono stosunki dyplomatyczne z Jugosławią, zaczęto dyskretnie mówić o "błędach i wypaczeniach". Wydarzenia te analizowano w Warszawie. W konsekwencji nieśmiało próbowano modyfikować fatalny plan sześcioletni, otwierać małe furtki kontaktów ze światem zachodnim. Olbrzymie przyspieszenie tych tendencji nastąpiło jednak dopiero na początku 1956 roku - wraz z referatem Chruszczowa i nagłą śmiercią Bieruta. Rewelacje polityczne wpłynęły na nastroje całego społeczeństwa. Stopniowo pozbywano się paraliżującego strachu, coraz śmielej wyobrażano sobie możliwość reform, formułowano odważniejsze postulaty. Symbolem społecznej aktywizacji politycznej stał się Klub Krzywego Koła, w którym toczono odważne dyskusje o polityce, kulturze, filozofii, socjologii. Jednocześnie partia, kierowana teraz przez niemrawego Edwarda Ochaba, nie chciała i nie potrafiła wyjść tym tendencjom naprzeciw. Brakowało reform politycznych i gospodarczych, materialny poziom życia ludności nie ulegał poprawie, a wręcz się pogarszał. Niekorzystna polityka władz prowadzona wobec Wielkopolski sprawiła, że w połowie lat 50. poziom życia poznaniaków się pogorszył. Wynagrodzenia w tym rejonie były niższe od średniej krajowej. Zwalczanie przez państwo kułaków spowodowało ogromne braki tw zaopatrzeniu w żywność. Przekładało się to na puste półki w sklepach i rozwój czarnego rynku. Szybki wzrost liczby mieszkańców Poznania spowodował także kłopoty mieszkaniowe. Ludziom żyło się ciężko, a Wielkopolska stawała się rejonem coraz częściej pomijanym przez władze w planowaniu inwestycyjnym. Poznaniaków to bolało - oglądając wystawy Międzynarodowych Targów Poznańskich, nabierali przekonania, że w innych krajach żyje się lepiej. Tlący się podskórnie konflikt, implikowany przepaścią między rozbudzającymi się aspiracjami społecznymi a inercją władz, musiał w końcu wybuchnąć.

Reklama

Rozmowy bez skutku

Miejscem tego wybuchu okazały się Zakłady Metalowe im. Józefa Stalina w Poznaniu (ZISPO, dawniej Zakłady Przemysłu Metalowego H. Cegielski) - największy obiekt przemysłowy w tym mieście. Jak to często się zdarza, bezpośrednia przyczyna rewolucji była banalna: robotnicy od kilku już miesięcy domagali się zwrotu źle wyliczonych podatków i sprzeciwili się niedotrzymaniu przez kierownictwo umowy o naliczaniu wynagrodzenia za pracę w godzinach nadliczbowych. Te kwestie stały się powodem wybuchu prawdziwego społecznego wulkanu.

Sytuacja w zakładach była bardzo napięta. Kolejne rozmowy i negocjacje nie przynosiły oczekiwanych rezultatów. Spór dyrekcji z robotnikami uważnie obserwowali pracownicy przemysłu w całym mieście. Rada zakładowa wysłała nawet do Warszawy list opisujący złe warunki panujące w fabryce i wszelkie nieprawidłowości. Zarząd Główny Związku Zawodowego Metalowców oczywiście zignorował pismo. W końcu zdecydowano się na ważny krok: w uzgodnieniu z zarządem 26 czerwca 1956 roku do Warszawy wyjechała delegacja poznańskich robotników w celu ruszenia sprawy z miejsca. Delegacja przedstawiła swoje postulaty, w których domagała się poprawy warunków pracy, wypłaty zaległych świadczeń oraz terminowych dostaw surowców do fabryki. Domagano się zaprzestania zwolnień związkowców niewygodnych dla zarządu fabryki. Wiele sobie po tej wyprawie obiecywano. Nic konkretnego jednak nie udało się wywalczyć: chociaż w Ministerstwie Przemysłu Maszynowego poczyniono ogólnikowe obietnice, szybko się z nich wycofano, co tylko zaogniło sytuację. Delegacja wróciła z kwitkiem. Kolejny etap rozmów także nie przyniósł konkretów. Delegacja pracowników i przedstawicieli władz ZISPO ponownie przedstawiła żądania załogi w Zarządzie Głównym ZZM i Ministerstwie Przemysłu Maszynowego w Warszawie. Minister Roman Fidelski przychylił się do najważniejszych postulatów: wypłaty niesłusznie pobranego podatku oraz zaległych premii, a także zmiany niesprawiedliwego systemu wynagradzania robotników akordowych. Dalsze rozmowy przełożono na następny dzień w Poznaniu. Robotnicy bezskutecznie czekali 27 czerwca na potwierdzenie władz, że spełnią wysuwane postulaty, co wywołało społeczne oburzenie. Wieczorem coraz powszechniej rozmawiano o strajkach i demonstracjach. Skala obydwu przerosła najśmielsze oczekiwania.

Reklama

Robotnicy Zakładów im. Józefa Stalina o 6 rano 28 czerwca ogłosili strajk i ruszyli w pochodzie w stronę centrum Poznania. Rozpoczął się dzień zwany "czarnym czwartkiem". Po drodze przyłączało się do nich coraz więcej ludzi, głównie kolegów z innych zakładów. Tłum szybko gęstniał. Kiedy przed godziną 10 pochód doszedł pod budynek Miejskiej Rady Narodowej i Komitetu Wojewódzkiego PZPR, liczył już kilkadziesiąt tysięcy podekscytowanych ludzi. Skandowano hasła socjalne, ale coraz głośniej słychać było też żądania polityczne: tłum domagał się przyjazdu premiera Cyrankiewicza, zaczęto śpiewać "Rotę" i "Boże, coś Polskę" oraz wygrażać lokalnym władzom.

Początkowo manifestacja przebiegała pokojowo, wkrótce jednak ludzi zelektryzowała wiadomość, że delegacja robotników, która negocjowała w Warszawie, została aresztowana. Była to informacja nieprawdziwa, ale to ona właśnie przełamała tamę i zadecydowała o dalszych wydarzeniach. Wypadki następowały błyskawicznie. Rozwścieczony tłum się podzielił. Część zaatakowała budynki Miejskiej Rady Narodowej i Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Poznaniu. Bez problemów dostano się do środka. Ludzie bezkarnie plądrowali biura znienawidzonych urzędów, wyrzucając przez okna papiery i meble, które inni podpalali wśród wiwatów i okrzyków. Podobne sceny działy się w gmachach prokuratury i sądu, które w ten sam sposób zostały zajęte przez inne grupy demonstrantów. Nie pozwalano straży pożarnej na gaszenie coraz większych pożarów. Jednocześnie wielu demonstrantów pobiegło w stronę więzienia przy ulicy Młyńskiej. Strażnicy się nie bronili, więc więzienie zajęto, uwalniając uwięzionych i przechwytując broń z więziennej zbrojowni. Demonstracja dobiegała końca. Zaczynała się prawdziwa walka.

Regularne walki

Reklama

Pierwsze strzały padły gdzieś na ulicy Kochanowskiego, przed godziną 11. Znajdował się tam budynek Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego, który poznaniacy również pragnęli zająć. Tym razem jednak pracujący tam funkcjonariusze UB postanowili się bronić. Nie wiadomo dzisiaj, z której strony padł pierwszy strzał, czy był on wynikiem prowokacji, czy spontanicznej decyzji. W strzelaninie, która rozpętała się błyskawicznie, zginął 13-letni uczeń Romek Strzałkowski, który do dzisiaj pozostaje symbolem walczącego Poznania.

Nastąpiło regularne oblężenie bronionego przez ubeków gmachu. Kompania Oficerskiej Szkoły Wojsk Pancernych, która przybyła na odsiecz obleganym funkcjonariuszom, została natychmiast rozbrojona przez powstańców. Przechwycono nieliczne jeszcze czołgi. W całym mieście rosła liczba pożarów. Władze miejskie zdały sobie sprawę z tego, że lada chwila Poznań może zostać opanowany przez mieszkańców. Gorączkowo naradzano się z Warszawą. W ostateczności zamierzano nawet zbombardować Poznań. Powracał wojenny koszmar.

Już od godziny 10 ożywione obrady toczyło Biuro Polityczne KC PZPR. Na wieść o rozwoju wypadków zdecydowano się użyć wojska. Powtórzonotym samym scenariusz berliński z 1953 roku, gdzie na robotników skierowano czołgi. Około godziny 14 na ulice Poznania wkroczyły dwie dywizje pancerne, a następnie dwie dywizje piechoty z rozkazem użycia broni. Rozkaz wypełniano. Inwazję prowadziło około 10 tysięcy żołnierzy, około 300 czołgów i 30 opancerzonych transporterów. Rozpoczęła się nieregularna wymiana ognia, dochodziło do licznych lokalnych incydentów i starć. Nie było rzecz jasna otwartych bitew. Powstańcy, dysponujący około 250 sztukami broni i koktajlami Mołotowa, nie mieli szans w starciu z wojskową machiną. Mimo to bronili się jeszcze przez całą dobę, do wieczora 29 czerwca.

W wyniku walk zginęło co najmniej kilkadziesiąt osób (szacunki mówią o liczbie ok. 57 zabitych), rannych było co najmniej 600. Trudno jest ustalić tę ostatnią liczbę, ponieważ wielu rannych z obawy przed represjami nie chciało się zgłosić do szpitali. Były to tylko bezpośrednie ofiary zamieszek. W ciągu kolejnych dni aresztowano około 700 osób, którym bezwstydnie zarzucano działanie na rzecz "zachodnich agentów". Skali pomniejszych szykan (zwolnienia z pracy, zastopowanie awansów itp.) nie da się obiektywnie ocenić.

Prawdziwy koniec stalinizmu

W oficjalnym komunikacie Polskiej Agencji Prasowej z 29 czerwca podano, że w Poznaniu agentom wroga udało się sprowokować zamieszki uliczne. Jednocześnie przybyły do miasta premier Cyrankiewicz wygłosił nadane przez radio przemówienie, w którym sformułował słynne zdanie o "odrąbaniu ręki" każdemu "prowokatorowi", który by tę rękę podniósł na "władzę ludową". Bezczelne kłamstwa władz na szczęście na nic się zdały, mimo szybko nałożonej blokady informacyjnej. Cyrankiewicz i spółka mieli pecha - dokładnie w czasie wydarzeń poznańskich trwały międzynarodowe targi. Liczni zagraniczni goście na własne oczy mogli się przekonać, jak robotnicza władza realizuje idee socjalizmu.

Poznański czerwiec ’56 był najbardziej dramatycznym epizodem w historii polskiego stalinizmu. Był jednocześnie wydarzeniem, które ostatecznie ten stalinizm obaliło, otwierając drogę ku "odwilży" i przemianom popaździernikowym. Siłowe rozwiązanie, wybrane przez Biuro Polityczne PZPR, zadało olbrzymi cios oficjalnej propagandzie i całkowicie skompromitowało ekipę rządzącą. Po raz pierwszy w historii Polski Ludowej "robotnicza awangarda", czyli partia, podniosła rękę na swój ukochany "lud".

Dodatkowym źródłem kompromitacji PRL-u były nieudolne próby zrzucenia odpowiedzialności za tragiczny przebieg wypadków na "prowokatorów" i "imperialistycznych agentów". Specjalna komisja rządowa kierowana przez młodego Edwarda Gierka miała "wyjaśnić" przyczyny i przebieg wydarzeń - czyli zinterpretować je według ideologicznej wykładni. Postawione zarzuty były tak absurdalne, że w prowadzonych później śledztwach, odbiegających przecież daleko od standardów praworządności, nie udało się ich potwierdzić. Nie przeszkodziło to w biciu i poniżaniu aresztowanych przez specjalnie przysłanych do Poznania najwierniejszych funkcjonariuszy z Warszawy.

Wydarzenia "czarnego czwartku" wykopały przepaść między komunistyczną władzą a społeczeństwem. Jednak władza szybko ostudziła gorącą atmosferę w kraju i postarała się, by Polacy znów uwierzyli w "odwilż" i szczytne hasła wracającego na szczyt władzy Władysława Gomułki. Zresztą Gomułka po dojściu do władzy w październiku 1956 roku wycofał się z poparcia udzielonego poznańskim robotnikom. Na prawdziwe przyczyny robotniczego protestu władze opuściły "żałobną kurtynę milczenia".

Wina bez kary

Romek Strzałkowski, uczeń siódmej klasy szkoły podstawowej, zginął w czasie szturmu robotników na budynek Komitetu do Spraw Bezpieczeństwa Publicznego. Jego śmierć urosła do rangi symbolu Poznania 1956, ale do dziś nie udało się jednoznacznie stwierdzić, kto zabił chłopca. Winni śmierci demonstrantów nie zostali osądzeni. Na ławach oskarżonych często zasiadali natomiast uczestnicy poznańskich wydarzeń, których obrony podjął się mecenas Stanisław Hejmowski.Jego niezłomna postawa i walka o prawdę sprawiły, że mecenas przez lata był inwigilowany przez UB. W 1961 roku zabroniono mu wykonywania zawodu, rozpoczynając równocześnie ostrą nagonkę na niego w mediach. W 2006 roku jedną z poznańskich ulic nazwano imieniem Stanisława Hejmowskiego.