p

Niall Ferguson*

Globalny konflikt wybuchnie na Bliskim Wschodzie

Wiek XX był najkrwawszym okresem w historii. Podczas I wojny światowej zginęło od dziewięciu do dziesięciu milionów ludzi. Kolejne 59 milionów ofiar zabrała II wojna światowa. Poza tymi dwoma największymi konfliktami byliśmy w tym okresie świadkami 16 wojen, z których każda kosztowała życie ponad milion ludzi. W sześciu mniejszych zginęło od ponad pół do jednego miliona osób. W kolejnych czternastu - od 250 do 500 tysięcy ofiar. W sumie w XX wieku na skutek zorganizowanej przemocy zginęło od 167 do 188 milionów mieszkańców globu. Jedna na każde 22 śmierci była spowodowana działaniami wojennymi.

Reklama

Czy wiek XXI będzie równie krwawy co poprzedni? Odpowiedź zależy po części od tego, czy uda się nam zrozumieć przyczyny ubiegłowiecznej fali przemocy. Istnieje wiele niezadowalających wyjaśnień, dlaczego wiek XX przyniósł tak wiele zniszczeń. Jedno z nich opiera się na twierdzeniu, iż sam fakt dostępności o wiele groźniejszych niż uprzednio środków bojowych wywołał bardziej krwawe konflikty. Nie sposób jednak znaleźć współzależności między poziomem wyrafinowania czy zaawansowania technologii militarnej a tym, jak bardzo śmiercionośny jest konflikt. W niektórych przypadkach - ludobójstwa w Kambodży w latach 70. i w Afryce Środkowej w latach 90. - przy popełnianiu najgorszych z możliwych aktów przemocy używano najbardziej prymitywnej broni: strzelb, siekier, maczet i noży.

Rozlewu krwi nie sposób wyjaśnić też kryzysem gospodarczym. Najbardziej może znany we współczesnej historiografii łańcuch przyczynowy wiąże Wielki Kryzys z gwałtownym rozkwitem faszyzmu i wybuchem II wojny światowej. Jest to jednak zbytnie uproszczenie. Nie we wszystkich krajach dotkniętych kryzysem do władzy doszli faszyści. Nie wszystkie rządy tego typu rozpoczynały wojny jako agresorzy. Gdy chodzi o XX wiek jako całość, nie sposób doszukać się ogólnego związku pomiędzy stanem gospodarki a wybuchem konfliktu. Niektóre wojny wywoływano po okresach wzrostu gospodarczego. Inne stanowiły bardziej przyczynę niż konsekwencję katastrofy gospodarczej. Po niektórych poważnych kryzysach gospodarczych nie wybuchły żadne wojny.

Wielu badaczy odpowiedzialnością za masowe rzezie obarcza rozwój skrajnych ideologii. Eric Hobsbawm nazywa lata 1914-1991 "erą wojen religijnych", twierdząc, że to "świeckie ideologie były najbardziej wojowniczymi i krwawymi religiami". Na drugim krańcu politycznego spektrum Paul Johnson winą za przemoc obarcza "rozkwit relatywizmu moralnego, upadek poczucia odpowiedzialności osobistej [oraz] odrzucenie wartości judeochrześcijańskich". Jednak szybkiego rozkwitu nowych ideologii czy upadku tradycyjnych wartości nie można samych w sobie uznać za przyczynę przemocy. Skrajne systemy przekonań istniały przez większą część nowożytnej historii, lecz tylko w pewnych okresach i w pewnych miejscach podzielano je powszechnie i przekładano na język przemocy.

Reklama

Obwinianie za rozlew krwi tyranów takich jak Hitler, Stalin i Mao jest niezwykle kuszące. Jednak pogląd taki powiela błąd wytknięty przez Lwa Tołstoja w "Wojnie i pokoju" - megalomani mogą rozkazać żołnierzom napaść na Rosję, dlaczego jednak ci drudzy dają posłuch tym pierwszym? Niektórzy historycy próbowali odpowiedzieć na pytanie sławnego pisarza, oskarżając o wytwarzanie takich sytuacji współczesne państwo narodowe. Rzeczywiście dysponuje ono bezprecedensowymi możliwościami mobilizowania mas ludzkich, ale środki te równie łatwo można wykorzystać - i wykorzystuje się - dla celów pokojowych.

Przyczyn konfliktów szukać można także w wewnętrznym ustroju państwa. W kręgach politologów modne stało się przekonanie o istnieniu więzi przyczynowej pomiędzy demokracją a pokojem. Bierze się ono ze spostrzeżenia, że demokracje nie są skłonne prowadzić między sobą wojen. Trzymając się takiej logiki, musielibyśmy uznać, że szybki rozkwit demokracji w XX wieku winien uczynić świat miejscem bardziej pokojowym. Kolejne fale procesu demokratyzacji - z lat 20., 60. i 80. - zwielokrotniły jednak liczbę wojen domowych. Niektóre z tych konfliktów - w Afganistanie, Burundi, Chinach, Korei, Meksyku, Mozambiku, Nigerii, Rosji, Ruandzie i Wietnamie - należały do najkrwawszych w dziejach świata. Przerażającą liczbę ofiar pociągnęły za sobą także ludobójcze czy "politobójcze" kampanie skierowane przeciw ludności cywilnej, takie jak ta prowadzona w trakcie I wojny światowej przez młodoturków przeciw Ormianom i Grekom, działania Sowietów do połowy lat 50. czy nazistów w latach 1933-1945. Pomijam już komunistyczne tyranie Mao w Chinach i Pol Pota w Kambodży. W istocie konflikty wewnętrzne stały się w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat najbardziej powszechną formą konfliktu. Z 24 zatargów zbrojnych, które Ted Robert Gurr (University of Maryland) i George Mason (Monty Marshall University) uznali za "bieżące" na początku 2005 roku, niemal wszystkie miały charakter wojny domowej.

Tradycyjne sposoby wyjaśniania źródeł XX-wiecznej fali przemocy są niedostateczne również z innego ważnego powodu. Żaden z nich nie jest bowiem w stanie przekonująco wytłumaczyć, dlaczego dany krwawy konflikt wydarzył się akurat w tym czasie i w tym miejscu. W końcu interesujące pytanie nie brzmi: "Dlaczego wiek XX był bardziej wypełniony przemocą niż wiek XVIII czy XIX?", lecz "Dlaczego w Polsce i Serbii zdarzyło się więcej skrajnych przypadków przemocy niż w Portugalii i Szwecji?" oraz "Czemu wystąpiły one w latach 1939-1945, a nie 1959-1965?". Od mniej więcej 1904 do 1953 roku najbardziej niebezpieczne miejsce na kuli ziemskiej stanowił trójkąt, którego wierzchołki wyznaczały Bałkany, Bałtyk i Morze Czarne. Tylko nieco mniej niebezpieczna była w tym czasie Mandżuria i sąsiadujący z nią Półwysep Koreański. Tam właśnie - wraz z atakiem Japonii na Rosję w 1904 roku - rozpoczyna się era współczesnych działań wojennych na ogromną skalę. I tam też era ta kończy się pół wieku później wraz z zawieszeniem broni w wojnie koreańskiej. W późniejszym okresie miejsca i typ działań z użyciem przemocy ulegają zmianie. Napięcia powstałe w czasie zimnej wojny wywołały szereg konfliktów zbrojnych, szczególnie w Ameryce Środkowej, Afryce Subsaharyjskiej i Indochinach. W rezultacie wszystkie te konflikty ukształtowały ciąg wydarzeń, który można nazwać III wojną światową.

Trzy czynniki pomagają wyjaśnić umiejscowienie w czasie i przestrzeni najbardziej skrajnej przemocy XX wieku: etniczna dezintegracja, niestabilność gospodarcza i rozpad imperiów. Konflikt w zróżnicowanych etnicznie społeczeństwach nie był i nie jest rzeczą nieuchronną. W początkach XX wieku kraje wschodniej i środkowej Europy osiągnęły wyjątkowy postęp, jeśli chodzi o integrację i asymilację mniejszości etnicznych. Ludzie o różnej tożsamości etnicznej nie tylko żyli obok siebie, ale też razem pracowali, bawili się i studiowali. Zawierali małżeństwa. Proces asymilacji można jednak gwałtownie zahamować czy cofnąć. Do I wojny światowej środkową i wschodnią Europą rządziły cztery dynastie - Habsburgów, Hohenzollernów, Osmanów i Romanowów. Tworzone przez nie reżimy bardziej niż o tożsamość narodową swoich poddanych troszczyły się o ich lojalność. Po 1918 ponownie nakreślono mapę polityczną regionu po to, by utworzyć - lub odtworzyć - państwa narodowe. Jednakże zróżnicowanie etniczne sprawiło, iż stworzenie homogenicznych państw czy jednostek politycznych okazało się niemożliwe. W rezultacie zarówno w Czechosłowacji, jak w Polsce, Rumunii i Jugosławii większości etniczne stanowiły mniej niż 80 proc. populacji. Przedstawiciele mniejszości stali się obywatelami drugiej kategorii. Niestabilność gospodarcza powodowała nasilenie tarć politycznych. Częstotliwość i zakres wahań produkcji przemysłowej i cen osiągnęły w latach 1919-1939 najwyższy poziom. Recesja lub niski wzrost gospodarczy w oczywisty sposób przyczyniają się do braku stabilności społecznej, lecz charakter destabilizacyjny, zwłaszcza w przypadku społeczeństw wieloetnicznych, może mieć również gwałtowny wzrost. Mniejszości mogą jawić się jako korzystające z boomu w sposób niewspółmierny. Tak było na początku XX wieku w przypadku Ormian w Turcji czy Żydów w środkowej i wschodniej Europie. Gdy ożywienie gospodarcze słabnie, dobrze prosperujące mniejszości mogą z kolei stać się celem prześladowań ze strony zubożałej większości.

Poprzednie stulecie charakteryzowało się niezwykle szybkim tempem rozpadu imperiów. W 1913 około 65 proc. globu i 82 proc. ludzkości znajdowało się w ich rękach. Mandżurską dynastię Qing w Chinach obalono jeszcze przed wybuchem I wojny światowej. W 1917 podobny los spotkał Romanowów. Wkrótce dołączyli do nich Habsburgowie, Hohenzollernowie i Osmanowie. Nie minęły dwie dekady, a potężny cios imperiom brytyjskiemu, holenderskiemu i francuskiemu zadała cesarska Japonia, wyrządzając szkody, których naprawić nie zdołało nawet zwycięstwo aliantów w II wojnie światowej. Imperium portugalskie coraz bardziej słabło, by ostatecznie zniknąć w początkach lat 70. Nowe imperia - wyrosłe na gruzach poprzednich - istniały krócej niż ich poprzednicy. Współcześni komentatorzy nazbyt ochoczo dopatrują się końca imperiów. Ze zbyt dużą naiwnością podchodzą do kwestii korzyści płynących z samookreślenia czy samostanowienia, by móc zrozumieć potencjalnie wysokie koszty wszelkiego przejścia od państwa zróżnicowanego etnicznie do homogenicznego. Gdy słabnie zwierzchnictwo imperium, lokalne elity zaczynają rywalizować ze sobą o dodatkowe korzyści i przywileje władzy. Stawka jest wyjątkowo wysoka w regionach etnicznie zróżnicowanych. Członkowie mniejszości, którzy przedtem współpracowali z władzą imperialną, często przekonują się, że rozpad imperium czyni ich bezbronnymi wobec represji i odwetu.

Każdy, kto żywi wątpliwości, czy upadek potęgi imperialnej może wzniecić konflikt, musi zastanowić się nad tym, jak rzadko w XX wieku imperia rozpadały się w sposób pokojowy. Jednym z ostatnich działań Imperium Osmańskiego było ludobójstwo Ormian. Wojna domowa i konflikt etniczny, jakie wybuchły po rewolucji 1917 roku, kosztowały życie równie wielu byłych poddanych cara, co uprzednia wojna z Austrią i Niemcami. W całej historii Indii Brytyjskich rokiem najbardziej wypełnionym przemocą był 1947. Dokonany wtedy podział kraju wywołał zamieszki, a w starciach między hindusami i muzułmanami śmierć poniosło ponad milion ludzi. Nawet względnie spokojny rozpad Związku Radzieckiego wywołał zażarty konflikt miedzy Armenią a Azerbejdżanem, jak również wojnę pomiędzy separatystami czeczeńskimi a Moskwą.

Jeśli połączenie trzech wymienionych czynników opisuje podstawową formułę właściwej XX wiekowi formy konfliktu, to jakie wnioski z owego opisu możemy wyciągnąć odnośnie obecnego stulecia? Po pierwsze, dobra wiadomość. W ostatnich latach poziom niestabilności gospodarczej jest znacząco niższy niż w ubiegłym wieku. Rozwój światowych rynków uczynił gospodarkę światową mniej podatną na kryzysy. Innowacje finansowe ulepszyły sposoby ustalania cen i rozkład ryzyka inwestycyjnego, a innowacje polityczne, takie jak ustalanie celów inflacyjnych, pomogły rządom ograniczyć wzrost cen. WTO i MFW pomogły oddalić niebezpieczeństwa związane z konfliktami handlowymi i innymi źródłami niestabilności gospodarczej.

Jest mało prawdopodobne, by konflikty odrodziły się w miejscach, w których rozgrywały się w wieku XX. Ci, którzy przeprowadzali czystki etniczne, wykonali swoją robotę aż nazbyt dobrze. Również, skoro świat roku 2006 jest rzekomo światem bez imperiów, to niebezpieczeństwo ich upadku nie istnieje. Niestety te pozory mylą. Jeden region zdradza dziś w całej okazałości obecność wszystkich cech typowych dla największych stref konfliktów wieku dwudziestego. Poziom niestabilności sytuacji gospodarczej - choć zmniejszył się w pozostałych częściach globu - tu wciąż pozostaje wyraźnie widoczny. Imperium (aczkolwiek nikt nie śmie wypowiedzieć tego słowa) traci kontrolę. I rzecz najgorsza - proces dezintegracji etnicznej trwa już na dobre. Tym regionem jest Bliski Wschód.

W ostatnich latach sytuacja gospodarcza Iraku była bardzo niestabilna. Najpierw w rezultacie sankcji nałożonych przez ONZ, później z powodu amerykańskiej inwazji. W ostatnim pełnym roku rządów Saddama Husajna (2002) realny PKB obniżył się o 8 proc., w roku amerykańskiej inwazji - o ponad 40 proc. W roku 2004 produkcja przemysłowa odbiła się od dna i według szacunków podskoczyła o 46 proc., ale w roku następnym tempo wzrostu gospodarczego spadło poniżej 4 proc. Ponieważ produkcja ropy stanowi prawie dwie trzecie irackiego PKB, to zmiany w tej produkcji, a także zmiany cen są głównymi czynnikami napędowymi wahań gospodarki. Dziś ceny ropy rosną. Oznacza to wzrost dochodów z eksportu. Inflacja jednak utknęła na poziomie 20-30 proc. Produkcja energii pozostaje na poziomie o 28 proc. niższym od tego, który miano osiągnąć w 2004. Stopę bezrobocia ocenia się na 25-40 proc.

Irak nie jest jedynym krajem regionu cierpiącym z powodu niestabilności gospodarczej. W Iranie w ostatnich pięciu latach wzrost PKB na mieszkańca wahał się od 0,3 do 7,3 proc. W Jordanii - od 0,3 do 5,1 proc. W Arabii Saudyjskiej od -6,0 do 3,3 proc., a w Turcji od -9,0 do 7,7 proc. W 2004 roku inflacja w regionie wahała się od 0,3 proc. w Arabii Saudyjskiej do prawie 15 proc. w Iranie. Stopa bezrobocia w całym regionie (oprócz państwa Saudów, gdzie sięga 5 proc.) utrzymuje się na poziomie dwucyfrowym, ale wśród ludzi młodych jest dwukrotnie wyższa. Wskaźnik bezrobocia wśród dopiero wchodzących w dorosłe życie jest ważnym czynnikiem, gdyż mamy do czynienia ze społeczeństwami względnie młodymi pod względem demograficznym. Około 20 proc. ludności Iraku i jego sąsiadów stanowią ludzie w wieku od 15 do 24 lat. W Europie i USA odsetek ten sięga 14 proc.

Bliski Wschód stanowi także strefę konfliktu imperialnego. Większość Amerykanów prawdopodobnie odrzuci twierdzenie, że ich kraj jest imperium. To zbytnie przewrażliwienie stanowi integralną część problemu - zaprzeczanie, że jest się imperium, oznacza odmowę przyjęcia do wiadomości kosztów interwencji w sprawy obywateli innego kraju i niedocenianie korzyści z niego płynących. W przeciwieństwie do USA Islamska Republika Iranu jest spadkobiercą wielowiekowej tradycji imperialnej. Przywódcy tego państwa wolą używać retoryki rewolucji religijnej i wyzwolenia narodowego, trudno jednak nie dostrzec w ich od dawna żywionych ambicjach nuklearnych dziedzictwa imperialnej przeszłości Persji. Prezydent Ahmadineżad jest weteranem wojennym stojącym na czele młodego państwa. Widzieć w nim Cezara czy Bonapartego wcale nie jest urojeniem.

Trzecią i najbardziej uderzającą cechą Bliskiego Wschodu jest przyśpieszenie tempa dezintegracji etnicznej. Zjawisko to najwyraźniej widać w Iraku. 6 czerwca Zalmay Khalizad, ambasador USA w tym kraju, wysłał do sekretarz stanu Condoleezzy Rice depeszę, której treść przeciekła do mediów. Zestawia w niej dowody rosnącego na obrzeżach i w samej Strefie Zielonej w Bagdadzie napięcia na podłożu religijnym. "Lęk mieszkańców wzmacnia podziały czy konflikty na tle religii. Doniesienia o etnicznych i religijnych "liniach uskoku" stają się dla mediów częścią codziennych informacji. Jeden z naszych szyickich pracowników powiedział nam, iż nie może już dłużej oglądać wiadomości telewizyjnych razem ze swoją matką sunnitką, gdyż wszystkie porażki rządu składa ona na karb tego, że szyici są u władzy" - pisze Khalizad.

Takie informacje nie powinny dziwić. Bagdad i otaczające go prowincje - Babilon, Dijala i Salah Ad-Din - to najbardziej etnicznie zróżnicowane tereny kraju, gdzie tuż obok siebie żyją sunnici i szyici lub sunnici i Kurdowie. W czasach Husajna społeczności te współistniały ze sobą w sposób mniej lub bardziej pokojowy. Niepotwierdzone źródła sugerują nawet, że zawierano małżeństwa mieszane. Jednak od czasu upadku reżimu proces integracji zaczął się cofać. W wyborach 2005 partie wyznaniowe zebrały w sumie około 92 proc. głosów. W tak napiętej atmosferze wszystko zdaje się przemawiać przeciw dominującej kiedyś na scenie politycznej sunnickiej mniejszości. Nowe ustalenia ustawodawcze sprawią, że dochody z eksportu ropy naftowej popłyną przede wszystkim do prowincji zamieszkanych przez ludność szyicką i kurdyjską. To nie wszystko. W irackich siłach bezpieczeństwa sunnici stanowią dramatycznie mały odsetek wszystkich pracowników. Według szacunków Brookings Institute wynosi on mniej niż 10 proc. ogółu zatrudnionych.

Chociaż od czasu zamachu bombowego na meczet Askarija w lutym tego roku atmosfera nieco się uspokoiła, rozwój wydarzeń wyraźnie zmierza w stronę konfliktu etnicznego lub religijnego. W maju zanotowano 250 przypadków przemocy na tle religijnym. Rok wcześniej odnotowano ich dwadzieścia, a w maju 2004 tylko dziesięć. W Bagdadzie od lutego 2006 trzykrotnie zwiększył się współczynnik zabójstw, z których większość miała podłoże religijne. Zabicie w czerwcu Abu Musab al-Zarkawiego, przywódcy Al-Kaidy w Iraku, nie stanowiło zatem kamienia milowego, na co liczył prezydent Bush. Wraz z tym jak rebelia ustępowała miejsca wojnie domowej, Zarkawi przestawał już być głównym rozgrywającym. Wojna domowa w Iraku może rozlać się na kraje sąsiednie. Nie sposób oczekiwać, że Jordania, Arabia Saudyjska i Syria będą spokojnie patrzeć, gdy sunnicka mniejszość w środkowym Iraku zacznie doznawać niepowodzeń i tracić pozycje na rzecz tego, co może wyglądać na wspieraną przez Iran tyranię większości. Historia Libanu przypomina nam, że na Bliskim Wschodzie nie ma wojen domowych o ograniczonym zasięgu.

Konkluzja jest jasna. W regionie, który - choć zdaje się to niewiarygodne - jeszcze nie zaspokoił swojego apetytu na przemoc, nowa wojna wisi w powietrzu. Konsekwencje takiej pożogi na Bliskim Wschodzie miałyby zasięg globalny. Z gospodarczego punktu widzenia świat musiałby zaakceptować cenę ropy powyżej 100 dolarów za baryłkę. Ale istnieje też polityczny punkt widzenia. Te kraje zachodnie, które posiadają znaczne skupiska ludności muzułmańskiej, także mogą - w momencie gdy napięcia na tle religijnym w regionie zaczną promieniować na zewnątrz - odczuć skutki takiej sytuacji.

Chociaż taki koszmarny scenariusz rozwoju wydarzeń może zdawać się mało realny, to już jest bardziej prawdopodobny niż scenariusz zakładający trwały pokój w regionie. Jeśli historia XX wieku może nas czegokolwiek nauczyć, to tego, że tylko stabilizacja gospodarcza i wzmocnienie autorytetu USA są w stanie zatrzymać dryf w stronę chaosu. Prawdopodobnie jednak nie będziemy mieli do czynienia ani z jednym, ani z drugim. Wręcz przeciwnie. Szybkość, z jaką odpowiedzialność za bezpieczeństwo w Iraku przekazuje się zdominowanym przez szyitów i Kurdów siłom bezpieczeństwa, może przyśpieszyć wejście na drogę wewnętrznego konfliktu. Znamienne, że nadane w czerwcu tego roku oświadczenie Osamy bin-Ladena potępiało nie tylko "okupantów" dowodzonych przez Amerykanów, lecz także Irakijczyków, którzy stanęli do walki po stronie "krzyżowców". Te aluzje wyraźnie miały służyć usprawiedliwieniu prowadzonej przez Al-Kaidę polityki wymierzonej w irackich szyitów. W powietrzu wisi nowy globalny konflikt - skoncentrowany tym razem nie na Polsce czy Mandżurii, lecz zapewne na Mezopotamii i Palestynie.

Niall Ferguson

przeł. Zbigniew Mach

p

*Niall Ferguson, ur. 1964, jeden z najwybitniejszych europejskich historyków młodszego pokolenia. Wykładowca nowożytnej historii politycznej i gospodarczej na uniwersytecie oksfordzkim, obecnie wykłada w Stern School of Business na New York University. Autor m.in. "The Pity of War" - monografii poświęconej I wojnie światowej, "The Cash Nexus: Money and Power in the Modern World", "Empire" oraz "Colossus: The Rise and Fall of the American Empire" (2004), w której lansował tezę, że USA są (niejako wbrew sobie) współczesną wersją dawnych światowych imperiów. Ostatnio wydał "The War of the World", historię XX wieku. Zajmuje się także publicystyką polityczną - publikuje regularne komentarze m.in. w "The Sunday Telegraph". Jest współpracownikiem "Europy" - ostatnio ukazał się jego tekst "Amerykański dinozaur" ("E" nr 32 z 9 sierpnia).