p

Jarosław Marek Rymkiewicz

Sens mordowania

Najciekawszym rodzajem mordowania - jeśli można tu użyć tego słowa, trochę naruszając jego sens, i mówić właśnie o pewnym szczególnym rodzaju, takim, który spośród innych rodzajów nie tylko wyraźnie się wyróżnia, ale także wyraźnie od nich odstaje - najciekawszym więc, przynajmniej dla mnie, rodzajem mordowania, z jakim mamy do czynienia, czytając relacje z Powstania Warszawskiego, jest mordowanie staruszków. Wszelkie inne rodzaje niemieckiego mordowania da się (może niekiedy z pewnym trudem) uznać za jako tako sensowne. Mówiąc wyraźniej, da się znaleźć choćby niejasną, choćby ogólnikową, choćby nie całkiem zadowalającą, ale jednak wystarczającą odpowiedź na pytanie, dlaczego Niemcy w sierpniu i we wrześniu mordowali w Warszawie kobiety, dzieci, rannych żołnierzy i rannych lub chorych cywilów. Nie chcę się tu, jak to często robiono w naszej powojennej literaturze, niepotrzebnie oburzać, bowiem takie oburzanie się oraz potępianie Niemców (albo potępianie Hitlera czy Himmlera za to, że któryś z nich wydał rozkaz mordowania) - potępianie jak każde inne, z jakiegoś moralnego czy raczej moralizującego punktu widzenia - jest jałowe w tym sensie, że utrudnia uchwycenie istoty rzeczy. Wystarczy zatem spokojnie powiedzieć, że zabijanie polskich kobiet i dzieci da się, z niemieckiego punktu widzenia, uznać za sensowne, a nawet usprawiedliwione. Niemcy zabijali polskie kobiety i dzieci, a także rannych żołnierzy i rannych cywilów, ponieważ ich zamiarem było wyeksterminowanie Polaków. Zamiar wyeksterminowania Polaków wydaje się z kolei całkowicie usprawiedliwiony tym, że Niemcy pragnęli pozbyć się swoich sąsiadów (prawdopodobnie nie tylko Polaków) w celu zdobycia dla siebie nieco większej przestrzeni życiowej, czyli tego czegoś, co teraz może wydawać się trochę niejasne, a co w ich ówczesnej myśli (jeśli tak rzec można, filozoficznej) określano jako Lebensraum. Im mniej polskich dzieci, tym więcej Lebensraumu dla niemieckich dzieci. Taki był, może trochę nieprzyjemny dla nas, ale właściwie całkiem jasny sens tego mordowania.

Reklama

Nie znaczy to, że taki właśnie sens mordowania (jego sens nadrzędny) był rozpoznawany przez tych, którzy bezpośrednio wykonywali to zajęcie, osobiście zajmowali się morderczą robotą - chodzili od domu do domu, z ulicy na ulicę, z Podwala na Kilińskiego, z Kilińskiego na Długą, z Długiej na Freta, z Freta na Świętojerską i strzelali, rzucali granaty, polewali benzyną, palili. Oni, ci mordujący żołnierze, mordowali raczej z innego powodu, ich mordowanie miało inny (trochę inny) sens. Ale tym nie będziemy się na razie zajmować. Ważny jest tu ten sens wyższy, który był znany dowódcom, wodzom masakry, tym, którzy wydawali rozkazy. No dobrze.

Ale dlaczego mordowano staruszków? Jaki sens mogło mieć mordowanie ludzi po siedemdziesiątce czy po osiemdziesiątce, co do których można było mieć całkowitą pewność, że niebawem umrą spokojnie własną śmiercią - opuszczając w ten sposób mały kawałek Lebensraumu, który pragnęli posiąść Niemcy. Takie mordowanie wydaje się teraz kompletnie bezsensowne. Ale Niemcy, jeśli już podjęli się tej nieprzyjemnej pracy (mordowanie staruszków raczej nie jest czymś przyjemnym - nie tylko dla mordowanych, ale także dla mordujących), chyba odnajdywali w niej jakiś sens? Mówiąc inaczej - chyba wiedzieli, co robią? Wydaje mi się to bardzo ciekawe - jaki sens mógł być w tym mordowaniu - oczywiście z powodów osobistych, nawet głęboko osobistych. Za kilka miesięcy skończę 73. rok życia, a więc jestem w takim wieku, w którym (gdyby znów doszło tutaj do mordowania, to znaczy, gdyby znów przydarzyło się nam coś takiego jak Powstanie Warszawskie) zostałbym zamordowany przez Niemców nie jako dziecko, nie jako powstaniec, nie jako ranny żołnierz AK, lecz właśnie jako staruszek. Na śmierć żołnierską, czyli posiadającą sens najwyraźniejszy, najłatwiejszy do odczytania, taki, który od razu się narzuca, liczyć nie mógłbym, po prostu dlatego, że na powstańca już się nie nadaję - dałbym sobie może jeszcze jakoś radę ze strzelaniem do Niemców, ale skuteczne rzucanie granatami, wspinanie się po spalonych schodach, nocne czuwanie w ruinach czy skok z barykady i szaleńczy bieg z butelką w kierunku czołgu to są rzeczy w moim wieku i przy moich siłach fizycznych, trochę już ograniczonych, raczej niewykonalne. Oczywiście, gdybym 64 lata temu, w sierpniu 1944, był w Warszawie i gdybym mieszkał wtedy na Starym Mieście lub na Woli, to zostałbym zamordowany (miałbym przynajmniej taką szansę - i to bardzo dużą) jako dziewięcioletni chłopiec - i to też byłoby dla mnie całkowicie zrozumiałe, bo Niemcy, mordując mnie, troszeczkę poszerzyliby swój ówczesny Lebensraum. Moja śmierć wówczas miałaby więc dla mnie i dla Niemców pewien sens, którego w żaden sposób nie da się zakwestionować. Ale chciałbym wiedzieć, z jakiego powodu zostałbym zamordowany (a nie ulega wątpliwości, że zostałbym), gdyby Powstanie wybuchło właśnie teraz - to znaczy, gdyby znów przyszli tutaj Niemcy i gdybyśmy znów, chcąc ich stąd wyrzucić, wywołali drugie Powstanie Warszawskie. Niemcy to są tacy ludzie, którzy nie odpowiedzą mi na to pytanie - dlaczego zamordowaliby mnie jako staruszka? Może nie chcą się teraz zajmować tym problemem, może uważają, że on już ich nie dotyczy, a może są mało ruchliwi umysłowo. O niemieckie filozoficzne umysły - czy wiecie, dlaczego 64 lata temu mordowaliście staruszków?!

Nie wiedzą. Muszę więc sam szukać odpowiedzi. W niewielkiej ulicy, raczej uliczce, która biegnie tuż obok kościoła Nawiedzenia Najświętszej Marii Panny i łączy ulicę Kościelną oraz Rynek Nowego Miasta z ulicą Wójtowską, znajdował się w latach wojny, także i przed wojną, dom starców. Uliczka, istniejąca do dziś, nazywa się Przyrynek, dom starców ulokował się tam pod numerem 4. W latach wojny Przyrynek, jak inne tamtejsze małe uliczki, nie budził szczególnego zainteresowania Niemców i pozostał przy swojej nazwie. Pobliskiej ulicy Bonifraterskiej Niemcy nadali nazwę Klosterstrasse. Kiedy wybuchło powstanie, Przyrynek nagle zyskał na znaczeniu. Jak pisze w wydanej niedawno książce opowiadającej o powstańczych dziejach staromiejskich ulic Juliusz Kulesza ("Powstańcza Starówka"): "wąska i mało do tej pory uczęszczana ulica [...] stała się nagle ważnym szlakiem komunikacyjnym Nowego Miasta". Ta ważna rola Przyrynku wynikała z tego, że przez tę małą uliczkę prowadziła wtedy najprostsza i najbezpieczniejsza droga na "pierwszą linię obrony", czyli do potężnego gmachu Państwowej Wytwórni Papierów Wartościowych. Kiedy w pierwszych dniach sierpnia żołnierze AK zdobywali budynki Wytwórni, mieszkańcy Przyrynku spisali się dzielnie - jak dowiadujemy się od Juliusza Kuleszy, wzięli udział w szturmie "dołączając do atakujących z łomami i siekierami". Wśród tych, którzy szturmowali, byli też może (to oczywiście tylko mój domysł) uzbrojeni w łomy i siekiery mieszkańcy domu starców. Jestem starym człowiekiem i niewiele w tej sprawie mogę zrobić, mogę tylko przyglądać się i podziwiać - biję więc brawo mieszkańcom Przyrynku, moim rówieśnikom, idącym tam do ataku z siekierami. Sprawa tego domu pod numerem 4 nie jest zresztą całkiem jasna. Juliusz Kulesza pisze o "domu dla starców przy ul. Przyrynek 4", natomiast w książce Antoniego Przygońskiego "Powstanie Warszawskie w sierpniu 1944 r." mowa jest o tym, że "przy ul. Przyrynek 4 mieściły się dwa przytułki dla starych kobiet". Ale to nie takie ważne. Według opowieści Kuleszy walki o kościół Nawiedzenia zakończyły się 30 sierpnia - o świcie tego dnia powstańcy wycofali się "za linię ul. Kościelnej", czyli na Rynek Nowego Miasta, a Niemcy wkroczyli na Przyrynek i zajęli się mieszkańcami przytułku. Ilu ich było, nie wiadomo. Antoni Przygoński podaje, że "ogółem około 400 osób", ale część pensjonariuszy domu starców zginęła wcześniej w czasie walk i bombardowań, a część Niemcy, zająwszy Przyrynek, wywieźli i zamordowali w jakimś innym miejscu. Opowieść Kuleszy kończy się cytatem z relacji historyka zakonu franciszkanów ojca Czesława Barana. "Starców i staruszki z zakładu przy ul. Przyrynek 2 Niemcy wypędzili pod kościół Nawiedzenia Najświętszej Marii Panny, rzucili granaty, podlali benzyną i podpalili. Chorych, którzy zostali w zakładzie, podobijano, a następnie spalono. Nikogo po powstaniu żywego z tych trzech zakładów nie widzieliśmy. Widzieliśmy tylko kości spalonych ludzi". Teraz, po latach, kiedy łzy już obeschły i patrzymy z daleka, z odległości 64 lat, kiedy patrzymy spokojnie i z wielką uwagą, kiedy patrzymy zamyśleni na te stare kobiety i tych starych mężczyzn, którzy stoją na tle dymiących ruin kościoła Najświętszej Marii Panny i czekają, trzymając się za ręce, żeby Niemcy wykonali wreszcie swoją robotę, żeby wreszcie rzucili swoje granaty (a oni, Niemcy, stojąc na środku ulicy Przyrynek, uśmiechają się do swoich staruszków i podnoszą granaty, i zaczepiając palcem porcelanowy pierścień wyrywają z ich drewnianych trzonków sznur zapalnika - wszystko to dzieje się w zwolnionym tempie, jak we śnie. Powoli, powoli, nie spieszcie się, Niemcy!), teraz więc, kiedy łzy przestały już płynąć, można się spokojnie zastanowić - czy to warszawskie sierpniowe i wrześniowe mordowanie starych kobiet i starych mężczyzn mogło mieć wówczas, z niemieckiego punktu widzenia (nawet jeśli był to szaleńczy punkt widzenia), jakiś sens - i czy taki sens da się teraz odczytać? Mówię tu o niemieckim punkcie widzenia, bowiem sens tego mordowania, jeśli w ogóle jest do odczytania, może być odczytany tylko z niemieckiego punktu widzenia, tylko wówczas, kiedy spojrzy się na tę sprawę właśnie od ich strony - oczyma morderców - jako że tylko dla nich, i już dla nikogo innego, to mordowanie mogło mieć wtedy jakieś znaczenie. Myślę o tej sprawie od dawna, ale nawet już na pierwszy rzut oka widać, że z niemieckiego punktu widzenia mordowanie staruszków mogłoby mieć (ewentualnie) znaczenie trojakie. Po pierwsze, staruszkowie, schorowani i mało ruchliwi, byli pewnym kłopotem, sprawiali kłopot, jako że samym swoim istnieniem, samą swoją obecnością na terenie walk czegoś się domagali. Trzeba się więc ich było jakoś pozbyć, a każda próba pozbycia się staruszków musiałaby się łączyć z podjęciem pewnych wysiłków organizacyjnych - może (z niemieckiego punktu widzenia) głupich i niepotrzebnych. Staruszków trzeba byłoby jakoś nakarmić, trzeba byłoby ich gdzieś wywieźć, trzeba byłoby dodać im eskortę, a potem gdzieś ich ulokować - w jakichś obozach przejściowych i koncentracyjnych. Może więc łatwiej i prościej było ich zamordować, cały kłopot likwidując za pomocą kilku granatów i kilku butelek benzyny. Czy mordowanie starych ludzi miało w Warszawie, w sierpniu i we wrześniu, taki właśnie sens? Czy mordowano ich, bo sprawiali kłopot, powodowali niepotrzebne zamieszanie? Może tak, może nie. Staruszkowie sprawiali oczywiście kłopot, ale przecież, chcąc się pozbyć tego kłopotu, wcale nie trzeba było podstawiać samochodów, dźwigać staruszków na noszach i wywozić ich do obozów koncentracyjnych. Ponieważ w najmniejszym stopniu nie zagrażali żadnym niemieckim planom militarnym czy politycznym wystarczyło wejść do domu przy ulicy Przyrynek, powiedzieć (raczej wrzasnąć): "Alle raus!" - i rozkazać staruszkom, żeby gdzieś sobie poszli, dźwigając swoje nosze, wlokąc się o kulach; żeby poszli do Puszczy Kampinoskiej czy jeszcze gdzieś indziej, gdzie ich oczy poniosą. Krótko mówiąc - żeby gdzieś zniknęli. Staruszkowie z pewnością podporządkowaliby się takiemu rozkazowi. Ale dopuszczam możliwość, że Niemcy, chcąc pozbyć się kłopotu, wybrali rozwiązanie najprostsze, pierwsze, jakie przyszło im do głowy, i mordowanie staruszków miało tylko taki sens - chodziło tylko o to, żeby nie przeszkadzali, nie sprawiali kłopotu. Żeby coś, co przeszkadza, przestało przeszkadzać. Po drugie, mordowanie przy ulicy Przyrynek (a także wszędzie tam, gdzie pojawiali się starzy ludzie mający problemy z chodzeniem) mogło mieć sens, który dałoby się nazwać politycznym lub może lepiej - ideowym. Było bowiem tak (myślę tu o Powstaniu w jego całości oraz w jego fundamentalnym pomyśle i ciągle próbuję przyjąć niemiecki punkt widzenia), było więc tak, że polscy podludzie zbuntowali się przeciwko niemieckim nadludziom, wystąpili przeciwko nim zbrojnie i wobec tego nadludzie musieli coś z tym faktem, potwornym, niesłychanym i oburzającym, zrobić - i to musieli zrobić coś radykalnego. Musieli przywołać podludzi do porządku, musieli ich ukarać i musieli się (za tę zuchwałość niesłychaną) zemścić. W tym wypadku sens mordowania - i to mordowania wszystkich podludzi bez żadnego wyjątku: mężczyzn, kobiet, dzieci, starców - byłby dobrze czytelny, ponieważ byłaby nim zemsta. W zemście zawarte byłoby zaś pouczenie mówiące, że przeciwko Niemcom nie należy się nigdy buntować, ponieważ Niemcy są silniejsi, a kara, jaką nakładają na tych, co się zbuntowali, jest sroga - zamordowani będą wszyscy bez wyjątku. Jest oczywiste, że taki punkt widzenia i taki sens mordowania mógł być wówczas dostępny raczej tylko jakimś wyższym oficerom SS i Wehrmachtu, którzy mieli w głowach pewne idee, myśleli ideowo oraz na tematy ideowe (pojawia się tu pytanie, na które nie potrafię odpowiedzieć - czy wtedy, w chaosie walk, w zamęcie mordowania, ktoś w ogóle miał głowę do tego, żeby myśleć na tematy ideowe?).

Reklama

Nie wydaje się natomiast prawdopodobne, żeby taki sens mordowania polskich staruszków, a także polskich dzieci i kobiet, mógł być wówczas dostępny prostym niemieckim żołnierzom - tym, których nazywano w Warszawie kałmukami, własowcami czy ukraińcami: Azerom z pułku Azerbejdżan czy esesmanom kryminalistom z brygady Oskara Dirlewangera. Nawet zwykli przyzwoici żołnierze Wehrmachtu, którzy przecież także mordowali, do takiego sensu mordowania chyba nie mieli dostępu. Wydaje mi się, że nadając mordowaniu staruszków taki właśnie sens (odczytując je jako zemstę i pouczenie), jesteśmy na dobrej drodze, to znaczy dobrze rozpoznajemy niemieckie intencje - intencje narodu, dla którego myśl, że jego sąsiedzi nie chcą mu się podporządkować, jest nieznośna. Po trzecie wreszcie, mordowanie starców, rannych i chorych z niemieckiego (ale w tym wypadku nie tylko niemieckiego) punktu widzenia mogło wynikać z chęci ustanowienia czy zaprowadzenia pewnego porządku - albo z chęci przywrócenia porządku, który przez wydarzenia historyczne został zakłócony. W domach starców przy Przyrynku i przy Zakroczymskiej, w szpitalnych piwnicach AK na Długiej, na Podwalu i na Kilińskiego, w kościołach i w klasztorach zamienionych na szpitale roiły się jakieś istoty, niekiedy niezdolne do chodzenia, niekiedy uszkodzone i nie całkiem kompletne (pozbawione rąk czy nóg) i coś z tym trzeba było zrobić - to znaczy trzeba to było uporządkować. Można tu powiedzieć jeszcze coś więcej - całe powstanie powodowało jakiś straszliwy chaos, a nawet, ze swej istoty, było straszliwym chaosem i ten chaos wzywał tych, którzy mu się przeciwstawili (szlachetnych niemieckich żołnierzy) do zaprowadzenia porządku. Rozstrzeliwanie, oblewanie benzyną i palenie, zasypywanie gruzami, zrównywanie z ziemią, anihilowanie niekompletnych piwnicznych istot, a także wszystkich istot niepotrzebnych i pokracznych (otóż to - staruszków!) to wszystko mogło prowadzić (mogło być przynajmniej wstępem) do uporządkowania, czyli do zlikwidowania tego, czego niemiecki umysł (ale w tym wypadku - niekoniecznie niemiecki, nie tylko niemiecki) nie znosi, nie toleruje, nie wytrzymuje - chaosu. Nie ulega wątpliwości, że Niemcy, wkraczając o świcie 2 września na Stare Miasto razem ze swoim projektem zaprowadzenia tam niemieckiego porządku (mówiąc o tych, którzy wkroczyli, mam na myśli wszystkich - od Adolfa Hitlera do ostatniego szeregowca z batalionów SS), porządek ten wyobrażali sobie i nawet musieli sobie wyobrażać w bardzo różny sposób. Inną wizję ostatecznego porządku mieli w głowach Adolf Hitler i Heinrich Himmler, inną SS-Obersturmbannführer Oskar Dirlewanger, jeszcze inną dowodzący całą warszawską operacją SS-Obergruppenführer Erich von dem Bach, a jeszcze inne wizje zlikwidowania chaosu musiały snuć się w głowach szeregowych esesmanów czy w głowach (nic z tego wszystkiego niepojmujących) kałmuków, którzy zaprowadzali porządek na małej przestrzeni - w jednej piwnicy lub w jednej sali szpitalnej, gdzie do uporządkowania, czyli zamordowania, było kilka lub kilkanaście niejasno poruszających się szkaradnych istot. Tak czy inaczej, żeby chaos ustąpił miejsca porządkowi, trzeba było mordować. I w ten sposób ujawniał się nadrzędny (nawet ponadhistoryczny czy ahistoryczny) sens mordowania - także, a nawet przede wszystkim, mordowania staruszków. Czy to wyczerpuje wszystkie możliwości istnienia i pojawiania się sensu mordowania? Oczywiście, że nie - może bowiem istnieć jeszcze (i każdy z nas przeczuwa lub przynajmniej chciałby przeczuwać, że istnieje) pewien jeszcze wyższy sens mordowania - tajemniczy i niepojęty - sens niedostępny ani Heinrichowi Himmlerowi, ani von dem Bachowi, ani Oskarowi Dirlewangerowi, ani kałmukom, ani azerskim żołnierzom z pułku Azerbejdżan, ani mnie - w ogóle nikomu. Myślę tu o takim sensie, który (nieuchwytny ze swej wyższej istoty) nigdy nie zostanie odczytany - na jego temat nic nie da się powiedzieć, nikt na ten temat nie ma nic do powiedzenia. A może być jeszcze i tak, że mordowanie pozbawione jest sensu - w ogóle go nie ma - czyli, mówiąc inaczej, nic nie znaczy. Wtedy (jak łatwo zauważyć) wszystko, co istnieje i co dzieje się na tym świecie, byłoby, przynajmniej dla nas, pozbawione sensu. Powstanie Warszawskie było największym wydarzeniem w historii Polaków - w całej naszej historii nie było (i pewnie nigdy już nie będzie) większego wydarzenia. Z tego największego wydarzenia w naszej historii wynikają też różne wielkie nauki - potrzeba będzie jeszcze wielu dziesięcioleci, wielu stuleci, żeby się z nimi zapoznać, żeby je przemyśleć i dobrze zrozumieć.

Mój dowód osobisty

Mój stary, zielony (w twardej zielonej okładce), peerelowski dowód osobisty ma już 41 lat, ale wygląda jeszcze całkiem nieźle. Niektóre pieczęcie nieco wyblakły, ale wpisy, jeśli użyję szkła powiększającego, mogę odczytać niemal bez trudu. Peerel, co teraz trochę mnie dziwi, produkował niezłe i trwałe atramenty. Może wiązało się to z potrzebami oficerów bezpieczeństwa, a także potrzebami prowadzonych przez nich donosicieli, których donosy musiały być wyraźne, czytelne, trwałe i nierozmazane. Komenda Dzielnicowa MO Warszawa-Żoliborz wydała mi mój peerelowski dowód 12 maja 1967 roku. Fotografia wklejona na pierwszej stronie przedstawia młodego człowieka (można by nawet, trochę ryzykownie, powiedzieć - młodzieńca) ubranego w kamizelkę w drobną kratkę oraz w tweedową marynarkę. Młodzieniec ostrzyżony jest na jeża. Marynarka, jak pamiętam, była szara, trochę niebieska. Kamizelka była w kratkę zieloną i niebieską, było też tam trochę czerwieni. W rubryce zameldowanie pierwszy wpis informuje, że ów młodzieniec zameldowany został na "pob. stały 26. V. 1966 w Warszawie przy ulicy Żeromskiego 3 m. 21". Był to smutny blok zbudowany z wielkiej płyty i usytuowany na granicy Żoliborza i Bielan - mieliśmy tam, na najwyższym piętrze, kilkunastometrową kawalerkę z malutką kuchnią i było to nasze pierwsze własne warszawskie mieszkanie. Z wpisów i pieczęci wynika oczywiście, że nie był to mój pierwszy dowód. Wcześniejszy, wydany przez milicję w Łodzi, albo wymieniono mi w trakcie jakiejś totalnej wymiany dowodów (jeśli była wtedy taka wymiana), albo gdzieś go zgubiłem. Mogłem go też podrzeć i zjeść - miałem wówczas takie nieprzyjemne niszczycielskie skłonności. O wiele ciekawszy od tego pierwszego milicyjnego wpisu z Żoliborza jest wpis następny. Informuje on, że "23. IX. 1969" zostałem zameldowany na pobyt stały przy ulicy Kilińskiego 1 m 4. Poniżej, w rubryce wymeldowanie, jest jeszcze jeden wpis, który uzupełnia tę informację: "z pob. stałego" przy ulicy Kilińskiego 1 jakaś milicyjna dama wymeldowała mnie "8 listop. 1973". Dalej, na następnych stronach, są jeszcze różne pieczęcie i wpisy, ale większość z nich jest interesująca prawdopodobnie tylko dla mnie. Na stronie dziewiątej w rubryce adnotacje o zatrudnieniu, są tylko trzy niewielkie pieczątki, wszystkie wbite tam przez urzędniczki z działu kadr Instytutu Badań Literackich - pierwsza mówi, że przyjęto mnie do pracy "1. XI. 65", druga dodaje, że zwolniono mnie z pracy "31. 10. 85", trzecia dorzuca, że przyjęto mnie ponownie "1. V. 89". Potem, na czterech ostatnich stronach, są małe i duże pieczęcie, niezbyt ciekawe. Wielka czerwona pieczęć zajmująca całą stronę jedenastą powiadamia, że mam prawo przekroczyć "granicę PRL" i udać się do Ludowej Republiki Bułgarii oraz kilku podobnych do niej geograficznych tworów rosyjskiego komunizmu. Dwie strony dalej mała pieczątka Instytutu Badań Literackich mówi zaś, że "1. 03. 82" wydano mi "dwie wkładek zaopatrzeniowych", co wydaje mi się trochę niejasne, nie tylko ze względu na formę gramatyczną, ale także dlatego, że nie pamiętam, do czego służyły takie wkładki - może miały one coś wspólnego z kartkami na mięso lub cukier i były dowodem, że ich posiadacz ma prawo do zaopatrzenia kartkowego? Ale to wszystko - wkładki na mięso i ewentualnie cukier, pieczęcie poświadczające wydanie książeczek walutowych i pieczęcie ibeelowskie, Ludowa Republika Bułgarii, nawet cały Peerel ze swoimi milicjantami, oficerami bezpieczeństwa, tajnymi agentami oraz produkowanymi dla nich wybornymi atramentami - wszystko to jest teraz kompletnie nieważne, nie ma żadnego znaczenia, nie ma nawet odrobiny sensu i zostało skutecznie oraz radykalnie unieważnione, wprowadzone w stan nieistnienia, wyzerowane i anulowane, kiedy pani pracująca w Urzędzie Gminy w Milanówku wydała mi różową plastikową fiszkę poświadczającą, że jestem obywatelem Rzeczypospolitej, a na każdej stronie peerelowskiego dowodu przystawiła wielką podłużną pieczęć z takim właśnie radykalnym napisem - "anulowano". O jak miło. Ale czegoś anulować się nie da, coś jest nadal ważne i pozostanie ważne - już do końca życia. To te dwie fioletowe pieczątki, które mówią, że przez cztery lata, nawet przez cztery lata z kawałkiem, mieszkaliśmy z Ewą przy ulicy Kilińskiego pod numerem 1. Teraz myślę, że te dwie pieczątki, te cztery lata z kawałkiem, zmieniły - w jakiś sposób utajony, sekretny, cichy, niewidzialny; tak że ja nic o tym nie wiedziałem, w ogóle wtedy tego nie spostrzegłem - całe moje życie; sekretnie, po cichu, nic mi o tym nie mówiąc, zmieniły mnie całego - na zawsze. Choć kiedy te pieczątki przystawiano w moim peerelowskim dowodzie, jeszcze nie wiedziałem, co one oznaczają, co się za nimi kryje i co będą dla mnie znaczyły - gdy po kilku latach ich ukryty sens nagle mi się objawi i do mojej świadomości dotrze, co to znaczy mieszkać w Warszawie przy ulicy Kilińskiego pod numerem 1. Jaka jest w tym treść, jaka przepaść otwiera się pod tym zdaniem. Ale to nie było też oczywiście tak, że nie wiedziałem, wtedy, we wrześniu 1969 roku, gdzie się wprowadzamy. W bloku przy ulicy Żeromskiego, tym na granicy Żoliborza i Bielan, nie dlatego trudno, nieprzyjemnie było mieszkać, że było tam na najwyższym piętrze straszliwe nasłonecznienie, a całe nasze mieszkanie miało jakieś 15 czy 17 metrów kwadratowych. Ten blok, i to było w nim niemiłe, stał poza historią, był z niej wyjęty, w ogóle nie należał do żadnej historii. A jeśli ktoś koniecznie chciałby umieścić go w jakiejś historii, to mogłaby to być tylko historia Peerelu - mająca w sobie coś z fikcji, dziejąca się fikcyjnie i wypełniona fikcyjnymi wydarzeniami, które, na swój użytek, wymyślał w swoim umyśle, też fikcyjnym, ten fikcyjny twór państwowy. Cały Peerel z jego wszystkimi urządzeniami i z całą jego ludnością (wedle mojego ówczesnego przekonania - teraz widzę to trochę inaczej) był poza historią Polski, był czymś z niej wyjętym i należącym gdzie indziej - jakimś kawałkiem historycznie pustym, kawałkiem próżni, który kiedyś zapadnie się w swoją nicość i wtedy zniknie, jakby go nigdy nie było. Była to przerwa w historii Polski - zarządzona przez rosyjskich okupantów. Albo dziura w tej historii, dziura wykonana i nadzorowana przez kolaborantów, to znaczy tych, którzy tę historię zdradzili. Ale jak powiadam - teraz mam w głowie jakieś trochę inne myśli na ten temat. Tak czy inaczej z perspektywy fikcyjnego bloku na ulicy Żeromskiego historia, jej ważne wydarzenia, jej prawdziwe kawałki były gdzieś dalej, w dalszych okolicach - na placu Wilsona, w Lasku Bielańskim, wokół Cytadeli. Przeprowadzając się na Stare Miasto, przeprowadzałem się więc (tak to wtedy odczuwałem) do historii. Wiedziałem też, choć trochę niejasno, że coś się tam, w pobliżu tego domu na Kilińskiego, w którym mamy zamieszkać, wydarzyło i że to było coś okropnego. Zresztą właśnie dlatego Stare Miasto jest takie miłe, takie przyjemne do mieszkania. Działy się tam, od wieków i przez wieki, różne okropności (wieszano, ścinano, mordowano i tak dalej) i chodząc po Rynku czy po jednym i drugim Dunaju, chodzi się między tymi okropnościami, trochę w nich uczestnicząc, ale trochę nie. Właśnie to połowiczne uczestnictwo (bez najgorszych konsekwencji) jest czymś bardzo przyjemnym. Ale to wszystko, te wszystkie staromiejskie okropności nie bardzo mnie wówczas interesowały, bowiem tłumaczyłem "Życie jest snem" Calderona i rozmyślałem nad tym, czy - kiedy skończę tę robotę, a właśnie ją kończyłem - powinienem zabrać się do tłumaczenia "Nocy ciemnej" Świętego Jana od Krzyża. Czy "Noc ciemna" to jest coś takiego, co potrafię po polsku wykonać? To jest właśnie pytanie mego życia. Miałem wtedy przed sobą taki wybór - albo Święty Jan od Krzyża i jego "Noc ciemna", albo Góngora i jego sonety. Jeśli zaś chodzi o Powstanie Warszawskie, to znacznie bardziej od różnych okropnych wydarzeń, które rozegrały się na Starym Mieście oraz w jego okolicach, interesowało mnie coś, co bardziej bezpośrednio dotyczyło mego życia, czyli to, co wydarzyło się w Śródmieściu, w sąsiedztwie domu, w którym mieszkałem przez niemal całą wojnę - to znaczy w pobliżu narożnika Marszałkowskiej i Koszykowej, nieopodal Hali na Koszykach, na Piusa i w okolicach placu Zbawiciela. Chciałem raczej wiedzieć (dzisiaj też tego nie wiem), czy kamienicę na Koszykowej, drugą od rogu, pod numerem 38, Niemcy zbombardowali w czasie powstania, czy spalili później, po powstaniu. Czy gdybym wiedział to, co teraz wiem, czy gdybyśmy to dobrze wiedzieli, gdyby Ewa to wiedziała - to poszukalibyśmy jakiegoś innego miejsca do życia i nie wprowadzilibyśmy się na Kilińskiego? Wydaje mi się to mało prawdopodobne. Mieszkanie, które przydzielono nam na Kilińskiego (było to mieszkanie w spółdzielni własnościowej i zapłaciliśmy za nie niemałe pieniądze, ale tak to było w ówczesnym języku ujmowane - przydzielamy wam, obywatelu, mieszkanie; dostaliście, obywatelu, mieszkanie), a więc to mieszkanie na Kilińskiego było z wielu względów niezwykle atrakcyjne. Przede wszystkim ze względu na jego piękne i wygodne położenie - wszędzie było stamtąd blisko i Ewa chodziła do Teatru Narodowego piechotą, ja też, idąc do Pałacu Staszica, robiłem sobie spacer przez Krakowskie Przedmieście. Dom dopiero co ukończony i wstawiony między budynki odbudowane po wojnie, czyli wtedy mniej więcej dwudziestoletnie, był - jak na tamte lata - świetnie wykonany. Zbudowany z cegieł, co było wówczas wielką rzadkością, bo niemal wszystko budowano z wielkich płyt. Nasze mieszkanie, na pierwszym piętrze, choć niewielkie, było bardzo miłe i miło usytuowane. W środku dużego pokoju (mieliśmy tam dwa pokoje i ciemną kuchnię) stała wielka kolumna, która podtrzymywała dom. Wyglądało to trochę tak, jakby dom, wciśnięty między dwa budynki - jeden od strony Podwala, a drugi od strony Miodowej - trochę do nich przylepiony, był rodzajem mostu zawieszonego na tej kolumnie. No i to rzeczywiście był most mojego życia - szedłem po nim do czegoś innego - czego jeszcze w moim życiu wtedy nie było. Mam to powiedzieć patetycznie, tak jak o tym myślę? Proszę bardzo. Ale tego zdania nie napiszę, domyślcie się sami. Kolumna w środku pokoju trochę nas bawiła, bo było w niej coś zabawnego i śmiesznego - mieszkanie z taką okrągłą kolumną w pokoju to prawie jak mieszkanie w jakimś małym pałacu. Wtedy było to właśnie zabawne i dopiero teraz rozumiem (a to znaczy, że wtedy o tym nie myślałem, wtedy w to nie wnikałem) przeznaczenie i znaczenie naszej pałacowej kolumny. Dom jak most zawieszono na kolumnie niewątpliwie dlatego, że nie chciano go posadzić na głębokich fundamentach. A dlaczego zrezygnowano z głębokich fundamentów? Dlatego, że nie chciano (w roku 1969) za głęboko kopać. A dlaczego nie chciano głęboko kopać? A no właśnie dlatego - że nie chciano. Proszę bardzo, dopowiem. Nie chciano badać, co się tam znajduje - głębiej. Tuż pod naszymi oknami, na parterze, było pomieszczenie, które niebawem miało się dla nas okazać bardzo przydatne. Zresztą i ono świadczyło o pewnej klasie domu, bowiem budowano wtedy oszczędnie i skromnie, nawet biednie, i takich pomieszczeń w nowo oddawanych budynkach mieszkalnych raczej nie wykonywano. Był to mały składzik na rowery i dziecięce wózki. Na klatkę schodową wchodziło się od tyłu, z podwórza czy raczej z przejścia, przez które, skręcając w prawo, wychodziło się na Kilińskiego i na Podwale, skręcając zaś w lewo, wychodziło się na tyły domów przy Miodowej. Była tam i chyba jeszcze jest, właśnie na tyłach Miodowej, szkoła muzyczna i kiedy wiosną oraz latem otwieraliśmy okna, słyszeliśmy ćwiczące nieopodal nas skrzypce, puzony, trąbki i klarnety. Niekiedy było to nawet bicie w bębny, w tym miejscu niewątpliwie bardzo stosowne. Przez podwórze przechodziły śliczne dziewczynki i weseli chłopcy, niosąc w czarnych pudłach swoje instrumenty. To wszystko też było bardzo miłe. Kto decyduje się na zamieszkanie w wielkim mieście, a szczególnie w centralnych dzielnicach wielkiego miasta (wszystko jedno, gdzie, w jakim kraju, w jakiej części świata), ten musi pogodzić się z tym, że będzie mieszkał w takim miejscu, które jest czymś w rodzaju cmentarza - że będzie chodził po cmentarzu, jeździł przez cmentarz i spał na cmentarzu. Nie należy tego rozumieć w sensie metaforycznym. W każdym wielkim mieście pod ziemią, pod jezdniami i pod chodnikami, pod supermarketami i pod kościołami, pod mieszkaniami i pod piwnicami są całkowicie dosłowne, wcale niemetaforyczne ruiny, zgliszcza, popioły, czaszki oraz kości i kto chodzi po wielkim mieście, żyje w wielkim mieście, jest mieszkańcem miasta - musi po tym wszystkim chodzić, nie ma innego wyboru. Śmierć domów, ludzi, zwierząt jest fundamentem wielkiego miasta. Każde wielkie miasto jest wybudowane na śmierci. Jest jednak wielka różnica między tymi dwoma sytuacjami, są to takie dwie sytuacje, których w ogóle nie da się ze sobą porównać, które nie mają ze sobą kompletnie nic wspólnego - mieszkanie w wielkim mieście, które jest wybudowane na śmierci, w bliskim sąsiedztwie kości oraz czaszek, to jest zupełnie coś innego niż mieszkanie w Warszawie przy ulicy Kilińskiego pod numerem 1. Czy gdybym wiedział, że tam krew zalała mury do wysokości trzeciego piętra, to tłumaczyłbym w tym moim małym pokoiku Calderona - i zasypiając rozmyślał o Świętym Janie od Krzyża?

Więc po co żeśmy tam z Ewą zamieszkali? Nie wiem, chyba po to, żeby te dwa miłe pokoje z ciemną kuchnią oraz, tuż za oknami, z muzyką trąbek i klarnetów, przemieniły całe nasze życie - sekretnie, nie pytając nas o zdanie, nic nam o tym nie mówiąc, po cichu.

11 sierpnia 1971 roku (wtedy mieszkaliśmy tam już niemal dwa lata) obudziliśmy się wcześniej niż zwykle, nawet chyba jeszcze przed świtem - była może piąta, może nawet czwarta rano. Ale była już najwyższa pora. Gdzieś koło szóstej wyszliśmy z domu i skręciwszy w Podwale pobiegliśmy - to znaczy ja biegłem, Ewa szła powoli - w kierunku placu Zamkowego, bo tam na placu można było złapać wolną taksówkę. Bardzo dobrze pamiętam ten olśniewająco piękny sierpniowy poranek, nawet byłoby trochę dziwne, trochę niestosowne, gdybym go nie pamiętał. Na niebie nad nami nie było ani jednej chmurki, jeśli gdzieś przesuwało się coś białego, to bardzo daleko, za Wisłą, za mostami, nad Pragą. Sierpniowe światło spływało po dachach, po ścianach kamienic, po krzyżach nad kościołami, po pomniku Kilińskiego. Niosłem wielką podróżną torbę, do której zapakowaliśmy jakieś rzeczy, takie, co są potrzebne w szpitalu: szlafrok, ranne pantofle, małe radio litewskiej produkcji, na którym można było złapać Wolną Europę. Ewa była w długiej jasnoseledynowej sukni do kostek i w białych sandałkach. Zdaje się, że założyła ciemne okulary, bo raziło ją światło - ale tego dobrze nie pamiętam. Niosła przed sobą swój wielki brzuch - w brzuchu był Wawrzek, który miał się urodzić tego właśnie dnia. Tam, gdzie Podwale łączy się z Senatorską i wychodzi na plac Zamkowy, zatrzymałem taksówkę i powiedziałem taksówkarzowi, że jedziemy do szpitala na Lindleya. Było to dokładnie (niemal dokładnie) w tym miejscu, w którym dwa dni później i 27 lat wcześniej, 13 sierpnia 1944 roku, dwa niemieckie tygrysy wyjechały z Krakowskiego Przedmieścia i nie dojeżdżając do kolumny Zygmunta, skręciły w lewo - w kierunku powstańczej barykady zamykającej od wschodu wjazd na Podwale. Za nimi jechał właśnie ten czołg. Właściwie nie był to wcale czołg, choć tak go wtedy nazywano i tak niekiedy nazywa się go i teraz. Generał Tadeusz Bór-Komorowski, który spojrzał na niego z drugiego piętra budynku byłego Ministerstwa Sprawiedliwości (gdzie mieściła się wówczas przeniesiona właśnie tego dnia, 13 sierpnia, z pobliskiej ulicy Barokowej Komenda Główna AK), uznał, że był to opancerzony wóz amunicyjny. Tak też potem napisał w swojej pięknej książce "Armia Podziemna". Budynek byłego Ministerstwa Sprawiedliwości, czyli pałac Raczyńskich (wypalony w czasie Powstania - teraz w jego replice mieści się Archiwum Główne Akt Dawnych), znajdował się na rogu Kilińskiego i Długiej, niedaleko od domu pod numerem 1, niemal naprzeciw niego, a Bór-Komorowski patrzył okiem żołnierza, więc raczej nie mógł się pomylić. Jeśli to coś nie było wozem amunicyjnym, to musiało przynajmniej wóz amunicyjny przypominać. Zostańmy więc przy tej nazwie nadanej czołgowi-pułapce przez Wodza Naczelnego. Generał chciał krzyknąć, żeby nie zbliżano się do wozu amunicyjnego, ale nie zdążył, bo okno, w którym stał, przestało istnieć. Przestała także istnieć ściana, w której było okno. Otworzyłem drzwiczki i jakoś umieściłem Ewę (co nie było łatwe) w taksówce. "O mój Boże - pomyślałem - jaka ona jest piękna z tym swoim wielkim brzuchem, w tej swojej długiej jasnoseledynowej sukni i w białych sandałkach. Przecież to mi się wcale nie należy". Była piękniejsza niż ten olśniewająco piękny sierpniowy dzień, piękniejsza niż to białe i błękitne sierpniowe światło nad Podwalem, nad katedrą Świętego Jana i nad Wisłą.

Jarosław Marek Rymkiewicz

p

*Jarosław Marek Rymkiewicz, ur. 1935, jest profesorem Instytutu Badań Literackich PAN, eseistą, dramaturgiem, tłumaczem, a przede wszystkim poetą. Jego najbardziej znane tomy poetyckie to "Człowiek z głową jastrzębia", "Moje dzieło pośmiertne" i "Zachód słońca w Milanówku", za który otrzymał nagrodę NIKE. Publikował powieści i książki eseistyczne - najbardziej znane spośród nich to "Żmut" (1987), "Umschlagplatz" (1988) oraz "Wieszanie" (2006). Jest również autorem dwóch encyklopedii "Leśmian" (wyd. 2001) i "Słowacki" (wyd. 2004). W "Europie" nr 109 z 4 maja 2006 roku opublikowaliśmy jego tekst "Atrament, szuwaks i trucizna na szczury".