Prezydent może jeździć na szczyty Unii Europejskiej – orzekł Trybunał Konstytucyjny. – Ha, to nasze zwycięstwo! – zakrzyknęli prezydenccy urzędnicy i ludzie PiS.
Pamiętamy bitwę o to, aby Lech Kaczyński nie dostał samolotu do Brukseli. Wywalczył to sobie wtedy siłą własnego uporu, choć w wielkim brukselskim budynku głosu nie zabrał. Dziś minister Arabski nie mógłby już odmawiać głowie państwa miejsca na pokładzie.
Premier jest szefem polskiej delegacji, a rząd określa polskie stanowisko – to też wynika z werdyktu trybunału. – Ha, to nasze zwycięstwo – mówią ministrowie Donalda Tuska i ludzie PO.
>>> PiS i PO kłócą się o wyrok Trybunału
Prezydent nigdy do końca nie powiedział, że uznaje prawo rządu Tuska do pisania mu instrukcji. Potrafił rozróżniać między stanowiskiem rządowym i stanowiskiem polskim. Teraz nie ma już wątpliwości: prymat Rady Ministrów w polityce zagranicznej został potwierdzony. I słusznie – konstytucja wyraźnie uzależnia tę dziedzinę od rządu.
W sumie więc remis – pytanie, czy ze wskazaniem na kogoś. Paradoksalnie, choć sędziowie mocniej dowartościowali rząd, to odrobinkę większym szczęściarzem okazał się prezydent.
Tusk chciał określać nie tylko polskie stanowisko, ale i skład delegacji. Dlatego z taką pasją bił się o krzesło w Brukseli. I tej władzy od sędziów nie dostał. Prezydentowi z kolei zależało głównie na jeżdżeniu – pokazał to podczas pamiętnej wojny o krzesło. Wystarczyło mu, że się pokręcił i pościskał z Sarkozym.
To prawda, będzie musiał słuchać instrukcji i rząd zapewne niejeden raz wykorzysta to jako okazję do jego obcesowego strofowania. Ale tak naprawdę Lech Kaczyński nigdy do końca tego prawa rządowi nie odmówił. Korzystał tylko z faktu, że próbowano go instruować faksami od niskich urzędników. To w następstwie takich sytuacji aluzjami, minami pokazywał, że wolno mu więcej, niż by to wynikało z konstytucji. Teraz takie aluzje i miny tracą sens, ale powiedzmy brutalnie: wizerunkowo obecność na zagranicznych nasiadówkach i rautach to już dla głowy państwa dużo. Trybunał nawet upomniał się o pewne prawa dla Kaczyńskiego. Rząd musi go informować o porządku dziennym Rady Europejskiej, czego w przeszłości próbował nie robić.
Król Salomon nie powstydziłby się takiego wyroku. A ja wolałbym, aby był on bardziej jednoznaczny. Skoro rząd prowadzi politykę zagraniczną, premier powinien decydować, kto jest mu potrzebny na unijnych szczytach. Prezydent, nawet spętany rządowymi instrukcjami, może wprowadzać niepotrzebną dwoistość, ba, czasem i przeszkadzać szefowi rządu. Jeszcze trzy lata temu bym tego nie napisał, bo był obyczaj hamujący polityków od nieprzemyślanych gestów, zwłaszcza za granicą. Ale nawet dyplomacja stała się polem dla bezładnej bijatyki. Salomonowy nie oznacza dobry. Rozumiem jednak, że sędziowie nie czuli się na siłach pójść dalej w przesądzaniu, jaki kształt ma konstytucja. Zwłaszcza że nie jest ona tak jednoznaczna, jak głoszą jej chwalcy. Nawet za czasów Kwaśniewskiego z różnych jej zapisów dotyczących prezydenta, rządu i polityki zagranicznej różni prawnicy wyciągali odmienne wnioski. Aby zapewnić naszej dyplomacji sprężyste, jednoznaczne kierownictwo, należałoby ją napisać na nowo.
Oczywiście można sobie wyobrazić sielankę. Prezydent zadowala się reprezentowaniem, ale też swoją obecnością wspiera niekiedy rozmaite wysiłki rządu, zarabiając przy okazji punkty dla siebie. Przecież różnice między racją stanu w wersji PiS i PO nie są nieprzekraczalne. My często widzimy teatralne akcentowanie sprzecznych akcentów – choćby w dziedzinie polityki wschodniej, nie zauważając podobieństw. I Lech Kaczyński, i Donald Tusk wspierają, acz różnymi środkami, europejskie aspiracje wschodnich sąsiadów.
Jednak powiedzmy szczerze: sielanki nie będzie. Może tylko obie strony będą się bardziej hamować. Nie powinno być już wojny o samolot czy informowania prezydenta na świstkach papieru, ale też prezydenckich rozróżnień między stanowiskiem polskim i rządowym. Napięcia, zadrażnienia, a czasem i afronty pozostaną. Chyba że zmienią się główni aktorzy, a wraz z nimi duch polskiej polityki.