Jesteśmy świadkami samospełniających się przepowiedni. Artykułowana przez wielu specjalistów śledzących życie polityczne teza o "ruchach tektonicznych" w Platformie Obywatelskiej wkrótce po tym, gdy straci twórcę i niekwestionowanego przywódcę Donalda Tuska - dzisiaj przewodniczącego Rady Europejskiej, realizuje się na naszych oczach. W jej efekcie PO traci wizerunkowo - o czym przekonamy się za chwilę przy pierwszym nadchodzącym badaniu opinii.
Wystarczyły trzy, mogłoby się wydawać, niekoniecznie kluczowe wydarzenia, aby wewnątrz rządzącej wciąż partii nastąpiło minitrzęsienie ziemi. Trzy małe iskry, które rozpaliły pożar. I choć premier Ewa Kopacz próbowała wyprać własne brudy w czterech ścianach, pokazując, że wcale takie brudne nie są, nie udało się. Kryzys z ostatnich dni może ostatecznie przesądzić o porażce w październikowych wyborach.
Pierwsze bardzo poważne pęknięcia pojawiły się zaraz po tym, jak znany działacz PO Paweł Zalewski jednoznacznie zasugerował, że premier źle dobiera bliskich współpracowników: Jak można budować zaufanie Polaków z doradcą, który ma na ręku 37 tys. zł? - pytał na Twitterze, sugerując, że Michał Kamiński, kiedyś w PiS, dzisiaj w PO, w dużym stopniu autor polityki wizerunkowej rządu, nie powinien "drażnić" wyborców swoją majętnością. W odpowiedzi premier zasugerowała, by Zalewski zakasał rękawy i wziął się do pracy. Może się tak jednak zdarzyć, że będzie to już praca poza PO. Otwarte podważanie prawa lidera partii do doboru współpracowników przez szeregowych członków tej partii tych drugich bowiem rzadko prowadzi do mleka i miodu.
Reklama
Drugie trzęsienie ziemi wywołała obsada jedynek na listach PO. W Poznaniu na przykład "biorące" miejsce otrzymał Szymon Ziółkowski, mistrz olimpijski w rzucie młotem, o którym można powiedzieć wszystko, tylko nie to, że wniesie do polityki nową jakość. Jest raczej swego rodzaju dużą maskotką, i to dosłownie, bo mierzy 190 cm, magnesem mającym przyciągnąć do urn wyborców, którzy na polityków sensu stricto nie chcą już głosować, bo im niezbyt wierzą. Ewa Kopacz, wystawiając słynnego młociarza, sprzedała przy okazji dwa policzki politykom kojarzonym z Poznaniem: Rafałowi Grupińskiemu, który jest zresztą wciąż szefem klubu PO w Sejmie, oraz Waldemu Dzikowskiemu. Naiwnym byłoby w tej sytuacji uważać, że obydwaj oraz ich lokalni stronnicy będą z pełnym zaangażowaniem pracować na sukces pani premier.
Trzeba raczej spodziewać się cichego sabotażu. A nawet głośnego: wielkopolski poseł Michał Stuligrosz już zasugerował, że wyborów Ewy Kopacz na trzeźwo nie da się pojąć, a on sam musiał napić się mocnego trunku, kiedy zobaczył, kto będzie poznańską lokomotywą PO. Trzeba to interpretować jednoznacznie jako podważenie zdolności intelektualnych liderki PO, co zresztą posłowie Platformy robią stale, lecz nieoficjalnie. Dodatkowo zażartował, że od dzisiaj żona każe mu rzucać młotkiem, co miało być śmieszne, ale może okazać się raczej gwoździem do jego politycznej trumny.
I wreszcie trzeci poważny problem: wieloletnia posłanka PO Lidia Staroń zamierza kandydować do Sejmu. Niby nic takiego, gdyby nie fakt, że chce to zrobić z list... PiS. A to dlatego, że zabrakło dla niej miejsca w Platformie, podobno ze względu na nielojalność. Taki transfer przed wyborami na pewno PO nie wzmocni, tym bardziej że Staroń uchodziła za pracowitą i nieuwikłaną w koterie oraz podejrzane interesy. A nie o wszystkich przedstawicielach PO można w tej kadencji tak mówić.

W kontekście tych wydarzeń powstaje nieodparte wrażenie, że premier Kopacz przestała nad całym tym bałaganem panować, o ile realnie panowała kiedykolwiek. Na Nowogrodzkiej w Warszawie od dawna mrożą szampany. Teraz pewnie kilka sztuk dokupili, bo niemal na pewno 25 października będzie co opijać.