W tragicznej śmierci Igora Stachowiaka uderzyło mnie nie tylko zachowanie policjantów, którzy razili go prądem, lecz także reakcja ich kolegów. Ich komentarze w dyskusjach na portalach społecznościowych: "Zachowali się zgodnie z prawem, sam się prosił, aniołem nie był, więc nie ma po kim płakać”. I jeszcze ta zmowa milczenia, bezczynność ich zwierzchników i prokuratury.
A mnie te zachowania nie zdziwiły. Były wręcz modelowe w tej sytuacji. Większość złych rzeczy, które robią ludzie, wynika z posłuszeństwa. Jakiejś normie, prawu, zwyczajowi czy innym ludziom. Więc ta omerta, że użyję mafijnego sformułowania, nie jest niczym szokującym. Z perspektywy psychologii społecznej te wszystkie zachowania są dość oczywiste i dobrze opisane.
Jednak prawo – w każdym razie to stanowione – w tym przypadku zostało złamane. Choć, wracając do internetowych dyskusji z policjantami, oni nie są do końca o tym przekonani.
Tu nie ma wątpliwości, że na filmie ujawnionym przez TVN widzimy grupę ludzi, którzy zachowują się bezprawnie. Powinni wiedzieć, że w stosunku do osoby już unieruchomionej za pomocą kajdanek nie wolno używać paralizatora. Powinni mieć świadomość, że zatrzymując człowieka, są odpowiedzialni za jego życie i zdrowie. Jestem przekonany, że gdyby tym policjantom zrobić test, bez problemu odpowiedzieliby poprawnie na wszystkie pytania: w jakiej sytuacji można użyć paralizatora, a kiedy nie wolno. Ale w rzeczywistości tak to nie działa. Bo emocje dominują nad wiedzą teoretyczną. Mogę sobie wyobrazić, że ten młody człowiek nie zachowywał się podręcznikowo. Był pod wpływem alkoholu, prawdopodobnie także pod wpływem innych środków psychoaktywnych. Być może czymś tych funkcjonariuszy zdenerwował, może obraził. Ale nawet jeśli założymy, że jego zachowanie było prowokacyjne, że znieważył tych mężczyzn, obraził kobiety w ich rodzinie do piątego pokolenia, to zgodnie ze stanowionym prawem policjanci powinni się zachować profesjonalnie. Udokumentować jego zachowanie, sporządzić odpowiednie notatki, wnioskować o postawienie zarzutów. Ale w tym przypadku górę wzięła chęć zemsty, udowodnienia mu, kim jest i co oni mogą z nim zrobić. Policjanci to jest taka szczególna grupa zawodowa, która ma władzę. Sprawuje kontrolę nad innymi ludźmi. To wielka moc. Zwyczajni ludzie także korzystają z sytuacji, kiedy mogą wykazać, że mają kontrolę nad innymi. I nie muszą mieć do tego szczególnych powodów, po prostu żeby udowodnić swoją siłę i sprawstwo. Dobrze się czują, kiedy mogą wyegzekwować posłuszeństwo. Policjanci mają to iks razy. Sam tego doświadczyłem w młodości. Razem z kolegą zostaliśmy zatrzymani, choć nie zrobiliśmy niczego złego. Nie pyskowaliśmy, nie stanowiliśmy zagrożenia dla innych. Ale nas przeczołgano, zabrano sznurówki, bez żadnego powodu.
Nie jesteśmy Białorusią ani Kongiem. Ale prawda jest również taka, że brutalność, przekraczanie kompetencji, torturowanie zatrzymanych to nie jest specyfika polska, lecz zdarza się we wszystkich formacjach policyjnych. A może powinnam powiedzieć – siłowych.
Najlepszy gliniarz na świecie Jack Maple, ten, który wykonywał w USA plan burmistrza Nowego Jorku Giulianiego, napisał książkę „The Crime Fighter”. A w niej padło takie stwierdzenie: niezależnie od szerokości i długości geograficznej prawidłowość jest taka, że w policji 90 proc. ekipy to szemrani ludzie, którzy nie powinni się w niej znaleźć, a zaledwie 10 proc. to porządni gliniarze, którym o coś chodzi.
Reklama
Ciekawa jestem, co jest pierwotne, a co wtórne. To znaczy, czy do policji idzie specyficzny gatunek ludzi, przemocowcy i sadyści, czy idą „normalsi”, a potem się psują.
Nie mam dużego doświadczenia, jeśli chodzi o rekrutację kandydatów do policji, nie znam też badań, które by to opisywały. Jednak intuicja podpowiada mi, że ludzie, którzy chcą nosić niebieski mundur, jako grupa nie są odzwierciedleniem społecznej średniej. Jest też inny problem, znacznie poważniejszy. Jeśli wchodzimy w jakieś środowisko, musimy się podporządkować pewnym obowiązującym w nim wzorcom zachowania. Dlatego żaden z tych mężczyzn na filmie z komisariatu nie powiedział: "Dajcie spokój, chłopaki, przesadzacie, tak nie wolno robić".
Zastanawiam się, czy wpływ na takie zachowania mają uwarunkowania kulturowe. Wiemy na przykład, że do policjanta z Wielkiej Brytanii możemy podejść, nawet jeśli zdarzyło nam się upić, mając pewność, że najgorsze, co nas może spotkać, to podwózka do domu. We Francji czy w Polsce byłoby to ryzykowne.
To uwarunkowania systemowe, a jeśli już kultura, to ta związana z organizacją pracy. Ci brytyjscy policjanci, o których pani mówi, to bobbies, oni od początku są szkoleni do tego, żeby opiekować się lokalnymi wspólnotami, pomagać ludziom. Nie noszą nawet broni ani taserów, czyli paralizatorów. Do innych zadań są inne grupy policjantów, które, zapewniam, potrafią zadziałać bardzo zdecydowanie i brutalnie. Różne zadania wymagają różnych metod. A u nas jest policja od wszystkiego. Mamy antyterrorystów i drogówkę, ale reszta zajmuje się szeroko pojętą prewencją i jest identycznie szkolona. Można uznać, że są różne sekcje, że dochodzeniówka, sprawy gospodarcze, ale ja mówię o szkoleniu i wpajaniu ludziom do głów pewnych celów.
Wiadomo, że każdy musi nauczyć się posługiwania tonfą, czyli pałką, i działań w tłumie. Prawdę mówiąc, ja jestem zaskoczona, że u nas, w przeciwieństwie do USA czy Francji, tak rzadko dochodzi do zamieszek spowodowanych nieuprawnionymi działaniami policji. Inna sprawa, że w tamtych krajach często konflikty mają podłoże rasowe.
Znów przemówi przeze mnie naukowiec, który musi zrobić zastrzeżenie, że nie dysponując wiarygodnymi badaniami, nie będzie wygłaszał kategorycznych sądów. Spędziłem trochę czasu w Stanach, miałem wielokrotnie do czynienia z tamtejszą policją. I moje doświadczenia są mieszane: i pozytywne, kiedy gliniarze byli pomocni, i negatywne, gdy zostałem źle potraktowany, bo może nie spodobał się mój obcy akcent, a może funkcjonariusz miał po prostu zły dzień. Natomiast to, co jest tam zauważalne, to zupełnie inny styl pracy w dobrych, zamożnych dzielnicach, a inny w tych uważanych za niebezpieczne, zasiedlone przez patologię. W tych pierwszych można się narazić na duże kłopoty, kiedy się wyrzuci papierek po cukierku poza kosz na śmieci. W tych drugich można robić niemal wszystko i nie spotka się to z żadną reakcją.
Trzeba pilnować, żeby możni tego świata czuli się dobrze i spokojnie. Ale w Polsce jest przecież tak samo. I to, co jeszcze mnie wkurza, to różny sposób traktowania obywateli, w zależności od tego, jak wyglądają.
Pewnie tak się to dzieje. Ale takie sytuacje powinny być piętnowane. Nieważne, do kogo policjant się zwraca – do starszej pani w okularach czy chłopaka w bejsbolówce – powinien traktować ich jednakowo, zgodnie z procedurami. Ludzie muszą zacząć dochodzić swoich praw.
Ale gros skarg na policję jest umarzane. I to ewidentnych, mogłabym przytoczyć ich tutaj dziesiątki. Jedna z nich wydarzyła się w Poznaniu, gdzie tajniacy zwinęli z ulicy 17-latka, pobili na komisariacie, złamali nogę. Zabrała go stamtąd karetka. Prokurator uwierzył funkcjonariuszom, że chłopak sam sobie złamał nogę, grając w piłkę.
Dochodzenie do sprawiedliwości to jedna z największych bolączek tego naszego systemu. Ludzie wciąż dostają czytelny przekaz: nie masz się co skarżyć na brutalność funkcjonariuszy, bo i tak nic to nie da. Co najwyżej będziesz mieć więcej kłopotów. Ma pani rację – to, że jest film nagrany przez kamerę umieszczoną w taserze, na którym dokładnie widać, co i jak się zadziało w tej toalecie na komisariacie, to cud. Bez niego sprawa poszłaby do umorzenia. I to się powinno zmienić w pierwszej kolejności. Policjanci powinni być karani za najmniejsze przekroczenie prawa. I to natychmiast. Bo jeśli się przymyka oczy na drobiazgi, na tykanie chłopaka w dresie, to tworzy się dobra atmosfera do większych uchybień, bardziej drastycznych zachowań. Zero tolerancji – to dobra zasada nie tylko w stosunku do łobuzów, jak to wymyślił Giuliani w Nowym Jorku, lecz także wobec policjantów. Zresztą podwładny Giulianiego, William Bratton, rozpoczął swoją pracę z nowojorskimi policjantami od jasnego przekazu: „Będę was zawsze wspierał i możecie liczyć na moją wszelką pomoc, dopóki sami nie złamiecie prawa, wtedy nie będzie litości”. Kiedy dwóm policjantom z NYPD udowodniono korupcję, Bratton publicznie zniszczył ich policyjne gwiazdy z numerami służbowymi – jak argumentował, chciał, by żaden policjant w Nowym Jorku nie nosił już tych „zhańbionych cyfr”.
Zwykle trudno o tak jednoznaczne dowody, jak ten film. A kiedy dowodem są zeznania – nawet jeśli są to słowa jednego funkcjonariusza, którym przeczą opowieści pięciu osób – to prokurator czy sędzia i tak uwierzy policjantowi. Jako przedstawiciel państwa jest dla nich bardziej wiarygodnym świadkiem. Poza tym jest „swój”, przecież te instytucje współpracują ze sobą na co dzień.
Jasne, że tak. Ale nie tylko u nas tak się dzieje. Przytoczę w formie anegdoty rozmowę polskiego policjanta z brytyjskim. Nasz był na Wyspach i towarzyszył swojemu koledze w służbie. Jest szosa, jadą auta, Brytyjczyk mierzy prędkość. Wie pani, jak to wyglądało? Jak któryś z kierowców przekroczył dozwolony limit, ten nie zatrzymywał go, tylko zapisywał numer rejestracyjny. A nie zatrzymywał, bo stwarzałoby to niepotrzebne zagrożenie w ruchu drogowym. Wyjaśnił, że potem pośle wnioski o ukaranie do sądu. Nasz wybuchnął śmiechem: chłopie, przecież wyprą się wszystkiego, powiedzą, że to pomyłka, że ich tutaj nie było. – Ale ja powiem, że byli i sąd mi uwierzy – odparł tamten flegmatycznie. I znów – niby są procedury, niby jest prawo, ale z punktu widzenia psychologii to absolutnie normalne, że sędzia uwierzy policjantowi, którego już spotkał kilka razy, współpracował z nim przy jakiejś sprawie, niż obywatelowi, którego widzi pierwszy raz.
No cóż, interesy...
Mamy w Polsce bodaj najwyższą na świecie wykrywalność morderstw, na poziomie 95 proc. Jest się czym chwalić. Tyle że dochodzenie w sprawie zabójstwa jest wszczynane, kiedy już naprawdę nie ma wyjścia. Najchętniej wówczas, kiedy jest sprawca. Inne zgony podciąga się pod zaginięcie, samobójstwo, nieszczęśliwy wypadek. Oczywiście wymaga to wspólnego działania policji, prokuratury, czasami nawet sądu. A ponieważ z takiego stanu rzeczy wszyscy czerpią korzyści – bo statystyki są u nas bogiem – tak to się toczy.
Wejdę panu w słowo i opowiem o sprawie, która, jak czuję, jest moją porażką – zawodową i ludzką. Pisałam o niej kilka razy. 2014 r. Tychy, wieczór, mężczyzna dzwoni pod numer alarmowy 112. Mówi dyspozytorce, że nieznani mężczyźni go biją, wszędzie jest krew. Słychać, że wcześniej pił. Ta spuszcza go na drzewo. Każe zamknąć drzwi i nikogo nie wpuszczać. Rano mężczyzna zostaje znaleziony martwy i zakrwawiony, z rozbitą głową. Postępowanie jest prowadzone niedbale, idzie na umorzenie i nieszczęśliwy wypadek. Udaje się je zamknąć w 2016 r. Sprawców nie szukano, dyspozytorka też nie została ukarana, bo ponoć nie było gotowego zestawu pytań, jakie powinna zadać. Ale ten mężczyzna nie był nikim ważnym, starszym panem pijącym za wiele. Nazywał się Andrzej Dziewit.
Igor Stachowiak podobnie nie był nikim ważnym. Nikim, z kim trzeba by się liczyć, obawiać konsekwencji. Jestem przekonany, że nie naprawimy systemu, jeśli nie popracujemy nad procedurami. Amerykanie mówią o zgniłym jabłku w koszyku, chodzi o to, że jeden zepsuty owoc zarazi pozostałe. Tak samo jak naganne zachowanie jednego człowieka może zostać podchwycone przez pozostałych w grupie. To prawda. Mnie bardziej przekonuje jednak to, co stwierdził Philip Zimbardo, ten od słynnego eksperymentu, w którym podzielił ludzi na więźniów i strażników, a wszyscy tak bardzo weszli w swoje role, że strażnicy zaczęli znęcać się nad uwięzionymi. Każdy może stać się oprawcą, trzeba tylko dać mu sposobność i narzędzia. Więc ważniejszy od jabłek jest koszyk, czyli system. Nasz pozwala na patologie. Sprzyja im. Oczywiście nie da się stworzyć systemu idealnego, w którym nic niepożądanego nigdy się nie wydarzy. Władza zawsze będzie deprawowała, ludzie są ludźmi. Jak to mówił Marek Edelman: człowiek to bestia, aby się o tym przekonać, wystarczy dać mu okazję. A są zawody, gdzie takich okazji jest więcej. Wspomniany strażnik więzienny, policjant, żołnierz...
No dobrze, ale w jaki sposób ten system naprawić. Ja nie mam na to dobrego pomysłu. I nie jestem przekonana, czy wyposażenie funkcjonariuszy w minikamery, co zapowiedział minister Błaszczak, jest lekiem na całe zło.
W USA wszyscy policjanci na służbie mają takie kamery, przez co są świadomi tego, że każde słowo, każde zachowanie jest rejestrowane i będzie mogło być dowodem świadczącym przeciwko nim. Albo w ich obronie. Rzecz jasna, kiedy wprowadzano tam tzw. CompStat, był gigantyczny opór, tak samo będzie w Polsce. Oczywiście oni mają swoje sposoby, zasłaniają te kamery, wyłączają, ale i tak świadomość zwiększonej kontroli wymusiła zmianę zachowania. Proszę zauważyć, że gdyby nie ta kamera na taserze, nie rozmawialibyśmy dziś o brutalności policji. Mamy coraz więcej technicznych możliwości, aby sprawować kontrolę nad pracą i zachowaniem policji, ich poczynania są już teraz bardziej transparentne.
Mam dwa zastrzeżenia do tego, co pan mówi. Pierwsze: przecież ci funkcjonariusze z Wrocławia musieli mieć świadomość, że na sprzęcie, którego z takim zapałem używali, jest urządzenie rejestrujące. I drugie: we Wrocławiu akurat tego dnia monitoring wysiadł. Ale i tak na wszelki wypadek zabrali chłopaka do kibla. Monitoring ma tę szczególną cechę, że wysiada, kiedy akurat powinien działać. Tak było z "samobójczą" śmiercią w celi trzech ludzi zamieszanych w sprawę zabójstwa Krzysztofa Olewnika.
Pewnie, że same kamery nie wystarczą. Musi być jeszcze ciąg dalszy, ludzie, którzy obejrzą zapis, wyciągną wnioski, skierują sprawę dalej. Ci z komisariatu przy ul. Trzemeskiej pewnie myśleli, że kwestię zapisu jakoś się uda załatwić, że to przyschnie. Że o takiego chłopaka nikt się nie będzie upominał. I prawie się udało. Komendant główny policji powiedział, że on nie widział tego filmu, choć ten był w dyspozycji prokuratury. Że prosili o materiały ze śledztwa, ale prokuratura nie dała. Przez rok prowadzili postępowanie, bez żadnych efektów. Jednak gdyby filmu nie było, powtarzam, nie byłoby tej sprawy. Która może być modelowym przykładem do oceny całego systemu, zdiagnozowania słabych punktów i, w rezultacie, jego poprawienia. Należałoby zacząć od skrócenia ścieżki pomiędzy zdarzeniem a reakcją na nie. Szybką i zdecydowaną. Rok czasu to jakieś kuriozum.
Sprawa Igora Stachowiaka została mocno nagłośniona medialnie, więc zostały podjęte jakieś działania. Ale co z resztą spraw, dotyczących zwyczajnych ludzi, szarych obywateli, które nie trafiły do telewizji?
Na szczęście mamy media społecznościowe, które – mam nadzieję – wpłyną na kształcenie, a więc i zachowania młodych kadr policyjnych. Już teraz funkcjonariusze mają w tyle głowy świadomość, że jakiś detektyw amator może nagrać ich interwencję i wrzucić na Facebooka. Lepiej więc uważać. Oczywiście oni tego nie lubią, nie bez powodu mężczyźni, którzy filmowali, jak zatrzymują Igora na rynku, zostali też przewiezieni do komisariatu, zabrano im telefony itd. To miała być nauczka, żeby więcej tego nie robili, bo się nie opłaci. Co nie znaczy, że ludzie przestaną dokumentować ich działania. Przeciwnie, filmów na YouTubie przybywa.
Pamiętam, jak w 2013 r. furorę zrobiło wrzucone do sieci nagranie z mało profesjonalnej interwencji bytowskiej policji. Dwoje funkcjonariuszy nie potrafiło poradzić sobie ze stosującym bierny opór mężczyzną, więc posłali mu prosto w twarz zawartość opakowania gazu łzawiącego. Mówiono wtedy, że takie filmowanie i kontrola to „wyrywanie psom zębów”, że gliniarz musi czasem rzucić mięsem, i tak dalej. I że oni to wszystko robią dla dobra społeczeństwa. Bo są rycerzami, którzy odwalają za nas czarną robotę. Nawet jak torturują prądem.
Taki mechanizm racjonalizacyjny pojawia się zawsze, kiedy mamy dysonans poznawczy. Ci funkcjonariusze, którzy asystowali koledze we Wrocławiu, obserwując to, co robi, musieli mieć poczucie, że coś jest nie w porządku. Ale co? No bo przecież nie nasz kolega. A więc ten gnojek, to oczywiste. Tak samo jak trudno nam przyznać, że wujek Staszek, z którym spędzamy weekendy, jest złym człowiekiem, tak samo członkom wielkiej policyjnej rodziny szalenie trudno to uczynić w stosunku do jednego z jej członków. Dlaczego najmniej lubianą, znienawidzoną wręcz komórką w tej formacji jest Biuro Spraw Wewnętrznych? Bo my robimy, co możemy, żeby strzec społeczeństwa, a te dranie jeszcze się nas czepiają.
Ale tak ma każda grupa: lekarze, dziennikarze, chłopaki z jednego podwórka itd.
To prawda, w dodatku w im większym poczuciu zagrożenia ta grupa żyje, tym większe ma skłonności do wyolbrzymiania pewnych zjawisk i gwałtowniejszych na nie reakcji. Mówiąc prosto: punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Policjanci w swojej pracy częściej niż inni spotykają się ze złodziejami, pijakami, chuliganami etc. Więc będą mieli skłonność do tego, aby w każdym napotykanym człowieku widzieć podejrzanego. Tak samo jak lekarz pulmonolog, słysząc jak kaszlę, powie mi, żebym poszedł się przebadać, a pani, rozmawiając z każdym człowiekiem, widzi w nim potencjalny temat. Wśród policjantów poczucie spójności, ta solidarność związana z prawdziwymi czy wyimaginowanymi zagrożeniami jest szczególnie duża.
Zwłaszcza że często spotykają się z niechęcią, są obrażani. Są grupy, np. kibice, którzy hasło CHWDP mają wpisane w mit założycielski.
I jak ktoś będzie się zgadzał policjantowi z profilem tej grupy – choćby z powodu pewnego dresscode’u czy fryzury – będzie skłonny go traktować inaczej, brutalniej czy surowiej. Tak być nie powinno, wiadomo, ale tak jest. Jedyne, co może zmienić rzeczywistość, to skrupulatne przestrzeganie procedur, kontrola i błyskawiczne karanie wszystkich, najmniejszych nawet uchybień.
Jak pan sądzi, polska policja jest bardziej czy mniej brutalna niż w innych krajach? Bardziej czy mniej skłonna do przekraczania kompetencji niż przed laty? Każdy mówi, co mu akurat pasuje, przytacza inne dane. A ja nie wiem.
Ja też nie wiem, gdyż nie ma na ten temat wiarygodnych badań. Zresztą sprawa jest szalenie trudna badawczo. Bo według jakich kategorii moglibyśmy to robić? Liczba skarg na policjantów nie jest miarodajna, bo jeśli ich jest mało, to nie musi oznaczać, że jest dobrze, tylko że ludzie nie wierzą, że przyniosą one jakiś skutek. A jak dużo, nie musi to świadczyć o brutalności funkcjonariuszy, tylko o tym np., że społeczeństwo dojrzało do tego, żeby skarżyć się na każdy drobiazg. Liczba osób skazanych prawomocnie przez sądy także nie jest miarodajna, choćby z powodów, o których już powiedzieliśmy. Jednak intuicyjnie zaryzykowałbym twierdzenie, że tej brutalności jest u nas mniej, niż było dekadę czy kilka dekad wcześniej. Bo w dobie technologicznego i społecznego monitoringu jest jednak większe zagrożenie, że naganne zachowanie może ujrzeć światło dzienne.
Razem z kolegą z wrocławskiego Uniwersytetu SWPS powtórzyliście słynne doświadczenie Stanleya Milgrama, który kazał badanym osobom razić prądem innych za każdym razem, kiedy te pomylą się w zapamiętywanym ciągu słów. I ci chętnie dawali swoim podopiecznym dawkę elektryczności, o której wiedzieli, że może być groźna dla życia i zdrowia.
I okazuje się, że nic się po tym pół wieku nie zmieniło, ludzie jak byli, tak są posłuszni. I to mimo tego, że część badanych przez nas znała tamten eksperyment. Oni mieli na swój temat jedynie lepsze wyobrażenie – ja nigdy nie zachowałbym się w ten sposób. Ale i tak postępowali identycznie jak pozostali. Byli posłuszni poleceniom. Ta zasada zadziałała także we wrocławskim komisariacie. Tyle że w tym przypadku funkcjonariusze byli posłuszni wobec pewnej normy. Jestem skłonny się założyć, że przynajmniej jeden z nich miał wątpliwości co do słuszności i etyczności takiego postępowania. Jeśli to robi kolega starszy stopniem albo z większym doświadczeniem na ulicy, to nie wolno kwestionować jego działań. W tak zhierarchizowanej strukturze jak policja to bardzo ważne. Funkcjonariusze są szkoleni do wykonywania rozkazów. Nawet tych niewypowiedzianych.