Magdalena Rigamonti: W góry by pan poszedł? Zostawił żonę i dzieci?
Krzysztof Berbeka: Z grubej rury zaczynamy. Nie poszedłbym.
Dlaczego? Przecież dziadek chodził, tata chodził, wspinali się.
I zginęli. I dziadek, i tata. Mam ogromny szacunek do gór, wiem, jak są potężne i niebezpieczne. Odczuwam pewien rodzaj strachu. Z drugiej strony bardzo mnie pociągają. Lubię chodzić w Tatry, lubię zabierać na wycieczki moje dzieci. Ale nie chcę się wspinać.
Śledził pan akcję ratunkową na Nanga Parbat?
Kiedy to się zaczęło, wyłączyłem radio i telewizję. Nie byłem w stanie. Z Asią, byłą partnerką Tomka Mackiewicza, jesteśmy sąsiadami. Nasze dzieci chodziły razem do przedszkola. Jestem z nimi całym sercem. Nie mogę uwierzyć, że ludzie mają odwagę wypowiadać się na tematy, o których nie mają pojęcia, i z taką łatwością rzucają bolesne oskarżenia.
Pan widział śmierć, widział pan rodzące się martwe dzieci, na oddziale ginekologiczno-położniczym.
Widziałem, ale z odchodzeniem człowieka nie da się oswoić. Szczególnie jeśli umiera ukochana osoba, z którą nie można się było pożegnać. Tata tam na górze przeżywał bardzo ciężkie chwile, cierpiał. Teraz moja mama cierpi i dzielnie walczy z chorobą nowotworową.
Pana mama mówiła mi, że nie chciała słuchać nagrań z Broad Peak, że tylko synowie tego wysłuchali.
Nie tak dawno odsłuchaliśmy razem nagrania ze szczytu. Krzysiek Wielicki pyta: Halo, Maćku, gdzie jesteście? A tata, z ogromną radością w głosie odpowiada: Na szczycie! Na szczycie! Mama była szczęśliwa, kiedy usłyszała, że ojciec się cieszy, że jest taki dumny. Na nagraniu jeszcze nic nie zapowiadało tragedii, która za chwilę się wydarzyła.
Co tam się stało?
Nie wiemy tego.
Nie ma zdjęć ze szczytu.
Są, ale tylko zrobione przez Artura i Adama. Ojciec wiedział, że jak się zdobędzie szczyt, to trzeba jak najszybciej schodzić. Gdyby się nie rozdzielili, pewnie mielibyśmy tatę na dole.
Obwinia pan.
Nie, analizuję. Kiedy Artur Małek i Adam Bielecki przyjechali do nas do domu w Zakopanem, opowiadali, że tata dzielił się z nimi swoim górskim doświadczeniem, dawał wskazówki, np. na temat asekuracji. Myślę, że tata pełnił rolę przewodnika i nauczyciela.
Którego uczniowie zostawili.
Nigdy nie będę obiektywny, mówiąc o tym. Wiem jedno: tata nie chciał wchodzić na szczyt za wszelką cenę. Odwiozłem go na lotnisko, po drodze załatwiał sprawy związane z przyszłym wyjazdem do Peru, wyznaczył mi kila zadań. Chciałem dać mu jakąś książkę, gdyby trzeba było siedzieć w bazie i czekać na dobrą pogodę, ale usłyszałem, że jak pogoda będzie zła, to on nie czeka, tylko wraca do Polski. Wiedział, że musi wrócić, że ma tyle rzeczy do zrobienia, tyle zobowiązań. Mama powiedziała mi, że kiedy się z nią żegnał, to płakał. Wcześniej nigdy tak nie było.
Adam Bielecki nocnym wejściem na Nanga Parbat i uratowaniem Elisabeth Revol odkupił swoje winy?
Bałem się, że mnie pani o to zapyta. Nie wiem. Myślę, że silna psychika Denisa Urubko miała wielkie znaczenie w tej akcji.
To Bielecki jest bohaterem.
...
Dlaczego pan nic nie mówi?
Ok, jeżeli się komuś pomaga, to w tym momencie tak, jest się bohaterem.
Przeprosił pana, braci, mamę?
Nie ma za co przepraszać. Myślę, że on nie wiedział, jak się zachować tam na górze. Kiedy wychodzili, to mój ojciec wszystkich prowadził. Bazowali na jego wiedzy i doświadczeniu. On traktował tych chłopaków, jak nas, swoich synów. Potem kiedy grupa zaczęła się rozdzielać, ojciec został z Tomkiem Kowalskim, który szedł najwolniej.
Musiał dać im zgodę, żeby poszli szybciej?
Sami podjęli decyzję. Adam i Artur mieli szczyt na wyciągnięcie ręki, była dobra pogoda, nastawiali się, że będą wracać w nocy. Z jakiegoś powodu się rozdzielili. Z relacji Artura wiem, że tata prosił, żeby poczekał i żeby związali się liną. Nie poczekał. Z tej wysokości trzeba szybko schodzić, to jest strefa śmierci, tam się umiera. Może gdyby się trzymali razem, to ojciec by żył. Może
Z tatą się pan wspinał?
Zrobiłem z nim kilka tras w Tatrach. Raz się wspinaliśmy w lodzie. Cieszyłem się z tych chwil, które mogłem z nim spędzać. Wiedziałem, że to są krótkie momenty, kiedy mam go tylko dla siebie. Brakowało mi go w moim dorastaniu, stawaniu się mężczyzną. Golić sam musiałem się nauczyć, jeździć samochodem też. Były wyprawy, na które znikał z domu nawet na sześć miesięcy. Bywały Święta Bożego Narodzenia, które spędzaliśmy bez niego. Wszystko się zmieniło, kiedy tata w 1996 roku spadł 200 metrów z lawiną z K2. Wrócił do domu i obiecał nam, że już nie będzie się wspinał. Zaczął wtedy organizować komercyjne wyprawy, o których już mówiłem.
Dwadzieścia lat później złamał obietnicę.
I równo 25 lat po tym, jak próbował wejść na Broad Peak, zdecydował się tam wrócić.
Wtedy, w 1988 roku nie wszedł.
Ale myślał, że wszedł. Wracał jako bohater. Byliśmy na lotnisku z mamą i bratem Staszkiem. Pamiętam medal, kwiaty. Był mocno poodmrażany, leżał przez pewien czas w szpitalu w Zakopanem. Koniec końców miał amputowany tylko duży palec u stopy. Dopiero, kiedy wrócił do domu, okazało się, że stanął na przedwierzchołku Rocky Summit. Ostatecznie był pierwszym człowiekiem, który zimą w Karakorum przekroczył granicę 8000 metrów, której nikt nie przekroczył przez następne 20 lat. Wyobraża to pani sobie? Jako dzieciak nie rozumiałem całej medialnej burzy wokół tej sprawy, widziałem tylko, że ojciec z jakiegoś powodu cierpi. W domu Broad Peak '88 był tematem tabu. Zresztą, on przez lata nie wracał do tej historii, nie rozmawialiśmy o tym. Wspinał się w Tatrach, Alpach, był przewodnikiem wysokogórskim, organizował trekkingi we wszystkie góry świata. Klienci bardzo lubili z nim jeździć. Zarabiał pieniądze dla rodziny, dzięki temu mogłem studiować wymarzoną medycynę. Długo mi pomagał, specjalizacja, jaką wybrałem, czyli ginekologia i położnictwo, trwa aż 6,5 roku za marną szpitalną pensję. W międzyczasie ożeniłem się, urodziły nam się dzieci. Jako trzecia pojawiła się w końcu Halinka, jedyna dziewczynka w rodzinie. Kiedy nasz pierworodny syn miał 5 tygodni, dowiedzieliśmy się, że jest ciężko chory. Cały pierwszy rok jego życia spędziliśmy w szpitalu na oddziale onkologii dziecięcej. Baliśmy się. Nigdy nie zapomnę, jak lekarz powiedział, że Antek jest wyleczony. Tata zabrał nas wtedy do Chorwacji na pierwsze wspólne wakacje z wnukiem. Jak miałem jakiś problem, jak czegoś potrzebowałem, to tata był i mogłem na niego liczyć.
Odpłacał za dzieciństwo?
W pewnym sensie - tak. Chciałem, żeby był ze mnie dumny.
Powiedział, że jest?
Nie był wylewny. Nie powiedział. Pytałem moich braci - im też nie powiedział. Myślę, że miał dużo lepszy kontakt ze swoimi wnukami niż z nami, kiedy my byliśmy mali. Nie znam jednak innego dzieciństwa. Nie wyobrażam sobie, żeby mój ojciec uprawiał jakiś inny zawód. Razem z braćmi dorastałem w domu pełnym pamiątek z wypraw i dalekich podróży. To uczy ciekawości świata, tolerancji i kształtuje wyobraźnię. Z dumą opowiadam moim dzieciom, kim był ich dziadek - że był TOPR-wcem, że był przewodnikiem górskim, że za każdym razem, jak zdobywał ośmiotysięcznik, to albo wytyczał na niego nową drogę, albo po prostu był na szczycie pierwszy. Zawsze wyznaczał sobie trudne cele i je osiągał.
Co wam, swoim dzieciom, o tym mówił?
Prawie nic. Wracał z wyprawy i cieszył się, że jest w domu, z nami wszystkimi, gotował jakieś fajne hinduskie potrawy. Temat gór przy stole rodzinnym nigdy nie był poruszany. Pamiętam, że o jego przygodach w górach dowiedziałem się dopiero na prelekcji, którą wygłosił w mojej szkole. Zachwyciły mnie slajdy, górskie pejzaże, karawana jaków, zakładanie obozów, kolejne etapy wyprawy, zdobywanie szczytu. Był moim bohaterem. Podobało mi się to, ale on wracał do domu i znowu nic nie mówił o górach.
Zdążył pan z nim o nich porozmawiać?
W 1999 roku, kiedy byłem w klasie maturalnej, zabrał mnie na trekking pod Mount Everest. Pojechaliśmy do Nepalu na cały miesiąc. Nie zapomnę wieczoru 1 listopada. Siedzieliśmy na głazie przed buddyjskim klasztorem w Tengboche, słychać było śpiewy mnichów, a tata opowiadał o dziadku Krzyśku, alpiniście, który zmarł po wypadku w czasie zejścia z Dent d'Herens w Alpach szwajcarskich. Mój tata miał wtedy 10 lat. Góry odcisnęły swoje piętno na mojej rodzinie, ale tęsknota za nimi jest ogromna. Ja też tęsknię za Tatrami, za Zakopanem, za domem rodzinnym. W górach odpoczywam.
Wtedy, w Himalajach nie marzył pan o tym, żeby wejść wyżej?
Tata wytworzył we mnie i w moich trzech młodszych braciach poczucie, że te wysokie góry są tylko dla niego.
Dlaczego?
Bo potrafił ocenić sytuację, bo miał doświadczenie, bo wiedział, co i jak, i wiedział jeszcze...
Że łatwo można zginąć.
Hm. Wychodził z założenia, że my sobie nie damy rady. Może z nim, to jeszcze tak, ale sami na pewno nie. Pilnował nas. Przed wyjściem w góry dawał tysiące rad i zaleceń, mówił jak się mamy ubrać i w jakim tempie iść. Bał się o nas.
Mama też?
Też. Ale to babcia najbardziej się cieszy, że się nie wspinamy. Została wdową, kiedy miała 28 lat. Z dwójką małych chłopców. O tym, że mój ojciec zginął na Broad Peaku, dowiedziałem się z telewizji. Wpakowałem rodzinę do samochodu i pojechaliśmy do Zakopanego, do mamy. Źle wspominam tę drogę. W każdym programie radiowym mówili o tacie. Straszne dywagacje, że nie przeżył, że może jednak żyje, a może nie, a może... Wyłączyłem radio. Zadzwoniłem do Franka, żeby poszedł do babci Elzy, mamy taty, do Stasia, który był wtedy w Gdańsku, żeby się pakował i przyjeżdżał jak najszybciej do Zakopanego. Jasiek był w domu z mamą, miał wtedy 15 lat. Babcia Elza okazała się najsilniejsza. Wprowadziła spokój i trzeźwe, rozsądne myślenie. Ale to o nią się najbardziej bałem. Bałem się, że nie udźwignie wiadomości o śmierci syna. Ojciec był bardzo ostrożny, przyzwyczaił nas, że nic złego mu się w górach nie stanie.
Przecież właził na najwyższe góry świata.
I miał sporo kryzysowych sytuacji, z których zawsze wychodził obronną ręką. Czuliśmy, że nie zostaniemy sami. Znaliśmy przecież rodziny, dzieci, których ojcowie zostali w górach. Widziałem, ile cierpienia się z tym wiąże, ilu ludzi góry zabrały i jak ciężko jest być dzieckiem himalaisty.
Rodziny himalaistów trzymają się razem?
Wtedy, w latach 80. wszyscy trzymali się razem. To była grupa zakopiańska. Teraz jest inaczej. Członkowie ostatniej wyprawy, w której tata wziął udział, w zasadzie się nie znali.
Co pan ma z ojca?
Ostrożność. W pracy też. Być starannym, wrażliwym i ostrożnym. Na dyżurze, na sali porodowej, w gabinecie, w stawianiu rozpoznań. Od ojca nauczyłem się też, jak być mężem. Miłość rodziców, na którą mogłem patrzeć, to świetna nauka. Tata miał w sobie dużo czułości, często przytulał mamę. Rodzice dbali o siebie, mieli dla siebie czas. Dla mnie jako dorastającego chłopaka było to bardzo ważne. Ja też się staram być blisko swojej ukochanej żony...
Powiedział jej pan o tym?
Chyba nie... Ale powiem.
To niech pan powie od razu, jak pan wróci do domu.
Ok (śmiech)... Wiem, że to ważne, że rodzina, że bliskość to jest istota wszystkiego. Ale powiem.Pamiętam, jak w 2015 roku za sprawą mamy pojechaliśmy całą rodziną pod Broad Peak. Ze względów bezpieczeństwa próbowałem tę wyprawę przesunąć na następny rok. Przejeżdżaliśmy przecież przez terytorium pakistańskich talibów, na którym nie tak dawno zdarzył się zamach terrorystyczny. Jednak mama uderzyła pięścią w stół i powiedziała: jedziemy albo teraz, albo nigdy. I pojechaliśmy. Ona i czterech synów.
Po co, pożegnać się?
W Polsce nie było pogrzebu, jest tylko symboliczny grób na Pęksowym Brzyzku w Zakopanem. Ten trekking to było takie pożegnanie z tatą, nasze rekolekcje. Pojechali z nami przyjaciele, wśród nich ksiądz. Codziennie odbywały się potajemne msze święte - w ukryciu, w namiocie, bo muzułmanie zgodzili się tylko na jedną, pod Broad Peakiem. Szło z nami sześćdziesięciu tragarzy. Nieśli wszystko, co było niezbędne: kozę, którą po drodze zjedliśmy, kury, jajka, warzywa, stoły, krzesła, namioty. W przeciwnym razie trekking byłby niemożliwy. W Nepalu jest inaczej, idzie się od wioski do wioski, śpi się w domach. W Karakorum nie ma wiosek, nocuje się w namiocie, na lodowcu. Czekam, żeby moje dzieci podrosły. Pojadę z nimi do Nepalu. Spokojnie, na trekking. Marzy mi się Sanktuarium Annapurny. Może kiedyś znowu, rodzinnie pójdziemy pod Broad Peak, żeby pokazać wnukom górę, na której został dziadek.