W sejmikach - choć Jarosław Kaczyński mówi o triumfie - na wielką rewolucję się nie zanosi. Ale tylko pod warunkiem, że exit polls nie rozminą się diametralnie z ostatecznymi wynikami oraz jeśli opozycja będzie w stanie zbudować regionalne koalicje zdolne zdystansować PiS. Jeśli tak, dla obozu „dobrej zmiany” będzie to pierwsze od trzech lat poważne ostrzeżenie przed elekcjami, które dopiero przed nami.
Jeśli ktoś uważnie śledził sondaże na przestrzeni ostatnich tygodni, mógł zakładać, że zwycięstwo Rafała Trzaskowskiego w stolicy wisiało w powietrzu. Zaskakiwać jednak może to, jak bardzo kandydat Koalicji Obywatelskiej zdystansował swojego konkurenta. W terminologii bokserskiej byłoby na to jedno słowo: nokaut.
Cztery lata temu ubiegająca się o trzecią kadencję Hanna Gronkiewicz-Waltz potrzebowała drugiej tury, by wygrać z Jackiem Sasinem z PiS (ostatecznie uzyskała wynik 58,64 proc.). Ten wyścig wyglądał zupełnie inaczej. Kampania Trzaskowskiego wydawała się momentami niemrawa, a już na pewno reaktywna w stosunku do kampanijnej machiny Patryka Jakiego. W dodatku Jaki miał do dyspozycji zupełnie inny oręż niż cztery lata temu Jacek Sasin - a więc komisję weryfikacyjną do punktowania dzikiej reprywatyzacji w Warszawie, wsparcie partii rządzącej (słynne „gwarancje rządowe”) i mało skrywaną przychylność mediów publicznych. Owszem, to trochę zaprocentowało - w 2014 r. w I turze Jacek Sasin osiągnął wynik 27,71 proc. Patryk Jaki - prawie 31 proc. (według exit poll).
Jednak nie ma sensu się czarować - Patryk Jaki w Warszawie wygrać mógł, Rafał Trzaskowski musiał. Co w takim razie spowodowało taką przepaść między obu kandydatami? Wygląda na to, że wpływ na to miała mobilizacja elektoratu antypisowskiego w Warszawie. Pierwszym symptomem były ostatnie sondaże. Widać było, że wyborcy niezdecydowani w ostatnich tygodniach przenosili swoje poparcie z takich kandydatów jak Jan Śpiewak czy Jacek Wojciechowicz na jednego z dwóch liderów wyścigu - z korzyścią dla Trzaskowskiego. Przy czym nie przeceniałbym histerii wokół dopisywania się tysięcy warszawiaków do rejestru wyborczego - nie były to liczby mogące realnie namieszać w skali poparcia. Nie można też z góry zakładać, że wszyscy dopisujący się byli zwolennikami jednego kandydata. A teorie o tym, że ten czy inny polityk zwoził swoich zwolenników autokarami, możemy włożyć między bajki.
Wydaje się, że Patryk Jaki - choć wniósł sporo świeżości, jeśli chodzi o styl prowadzenia kampanii - w tym pędzie zaczął popełniać błędy. Pierwszym poważnym potknięciem była wyprawa do Sofii w celu udowodnienia, że metro można budować lepiej, szybciej i sprawniej niż w Warszawie. Wtedy kampania na chwilę zrobiła się merytoryczna. I - na nieszczęście Jakiego - szybko się okazało, że trudno porównywać sytuację obu miast i tamtejszych układów komunikacyjnych. Przy okazji szerokim echem odbiło się to, że Patryk Jaki średnio radzi sobie w mówieniu po angielsku. Potem doszły kolejne potknięcia i błędne decyzje. Dokooptowany do drużyny Jakiego Piotr Guział okazał się balastem, a nie atutem - to on przecież spowodował dyskusję o „gwarancjach rządowych” dla Jakiego, które opozycja pokazywała jako polityczny szantaż. A to zepchnęło Jakiego do chwilowej defensywy.
Na finiszu kampanii kandydat prawicy powtórzył pomysł z zagraniczną wyprawą, udając się do Madrytu. Ale tym razem jakoś nie chwyciło. Tym samym Jaki stracił cały jeden dzień w kluczowym etapie kampanii. Nie zachwycił też w debacie telewizyjnej. Jego manewr polegający na wypisaniu się z macierzystej partii był z gruntu fałszywy - zwłaszcza, że to nawet nie oznaczało nie korzystania z partyjnych pieniędzy na ewentualne prowadzenie kampanii w drugiej turze (liczy się poparcie danego komitetu, a nie przynależność partyjna). Na sam koniec doszła kontrowersyjna wypowiedź Jakiego o tym, że warszawiacy stoją teraz niemal przed tym samym wyborem, przed którym kiedyś stanęli Powstańcy Warszawscy. Porównanie głupie, niepotrzebne i wręcz haniebne w sytuacji, gdy zryw sprzed lat jest czymś w rodzaju stołecznego sacrum. Ale być może to efekt zmęczenia po 36-godzinnym maratonie, który stanowił zwieńczenie kampanii warszawskiej. Tego typu potknięcia kandydata, a także wydarzenia na centralnej scenie politycznej (taśmy Morawieckiego, konflikt rządu z Trybunałem Sprawiedliwości UE czy antyuchodźczy spot PiS) prawdopodobnie zaważyły na tym, że nie będziemy tym razem świadkiem II tury w Warszawie.
Rafał Trzaskowski, nie prowadząc tak intensywnej kampanii jak jego konkurent, automatycznie miał mniej okazji do popełniania gaf. Oczywiście, mimo to je popełniał. Dla niego jednak jednym z kluczowych momentów była sprawa… taśmy klejącej. To wtedy groziło mu przypięcie łatki kandydata „obciachowego” - podobnie jak to miało miejsce z Bronisławem Komorowskim w czasie prezydenckiego wyścigu. Różnica jest taka, że łatka ta odlepiła się od Trzaskowskiego równie szybko, co wspomniana taśma z zepsutych drzwi. Pretensjonalny wpis na Facebooku o Bronisławie Geremku i oratorskich popisach w języku francuskim, również był tylko chwilowym powodem do uszczypliwych żartów, ale ostatecznie bez większych reperkusji dla samego Trzaskowskiego.
Spośród innych miast największe zaskoczenie jest w Gdańsku. Z jednej strony kiepski wynik samorządowego dinozaura Pawła Adamowicza (36,7 proc.), a z drugiej - fakt, że do drugiej tury wejdzie nie Jarosław Wałęsa, lecz kandydat wspierany przez PiS Kacper Płażyński (32,3 proc.). z punktu widzenia PiS to był potencjalnie najlepszy kandydat do wystawienia w mieście uchodzącym za bastion PO. Celem było pozyskanie wyborców zarówno PiS, jak i centroprawicowych (duża część z nich z sentymentem mogła odnieść się do syna jednego z ojców-założycieli PO Maciej Płażyńskiego). W Łodzi walka tak naprawdę dopiero się zaczyna. Owszem, Hanna Zdanowska wygrała w cuglach, ale kluczową sprawą jest to, co teraz zrobi wojewoda z PiS. Na dziś najbardziej prawdopodobny scenariusz to wszczęcie postępowania wobec pani prezydent (po złożeniu przez nią ślubowania) w celu jej odwołania. Można się spodziewać, że Zdanowska zaskarży decyzję wojewody do sądu. I to tam rozstrzygną się jej losy - przy czym musimy sobie zdawać sprawę, że każda decyzja sądu będzie na swój sposób zła.
Na razie pewną niewiadomą są sejmiki. Owszem, wygrał tam PiS i wygląda na to, że uzyskał nieco lepszy wynik niż cztery lata temu. Jednocześnie racjonalne wydaje się podejrzenie, że partia znów wygrała w sejmikach wybory, ale może przegrać władzę. Jeśli bowiem opozycja połączy siły (np. KO, PSL i SLD), wówczas znów zdystansuje PiS. Już pojawiły się głosy, że stan posiadania partii rządzącej w sejmikach może ostatecznie nie ulec zmianie i że zostanie jej tylko Podkarpacie. Na koalicyjne układanki w sejmikach musimy jeszcze chwilę poczekać (szczególnie, że exit polls potrafią się rozmijać z ostatecznymi wynikami). Ale już widać, że języczkiem u wagi może okazać się zaskakująco dobry wynik PSL (16,6 proc.). To na osłabienie ludowców grał w tej kampanii PiS i wygląda na to, że ta sztuka się po prostu nie udała.
Zdaniem Jarosława Kaczyńskiego wynik PiS w regionach to „dobry prognostyk” na przyszłoroczne wybory parlamentarne. Z jednej strony ma rację - w końcu wygrana (i prawdopodobnie nieco lepszy wynik procentowy niż w 2014 r.) to wygrana. Jak zauważył premier Mateusz Morawiecki, być może będzie to najwyższy wynik w historii III RP. Z drugiej strony tegoroczne wybory samorządowe powinny stanowić pewne ostrzeżenie dla Zjednoczonej Prawicy. Opozycja właśnie nabrała lekkiego wiatru w żagle i może szybko dostrzec korzyści z budowania szerokiego antypisowkiego frontu - zwłaszcza, jeśli za chwilę uda jej się zbudować koalicje w sejmikach (w PO mówi się o potencjale dla co najmniej 13-14 sejmików). Pytanie też, co w tej sytuacji zrobi SLD - którego wynik jest co prawda rozczarowujący (5,7 proc.), ale będzie zapewne nęcony propozycjami koalicyjnymi. Współpracy nie wykluczył nawet Jarosław Kaczyński, ale szef SLD Włodzimierz Czarzasty stanowczo wykluczył taki scenariusz.
To dopiero pierwszy etap wyborczego „czwórboju”. Jarosław Kaczyński już zdążył przypomnieć o tym swoim działaczom. Zachęcił ich do ciężkiej pracy i przestrzegł przed „różnymi ciosami”, jakie jeszcze mogą spaść na PiS. W domyśle chodziło o ciosy ze strony Brukseli, Luksemburga lub sądów. Chyba, że znów ktoś w odpowiednim dla niego momencie zajrzy do szafy z taśmami.