Dziś rzeczą niewyobrażalną jest, jak bardzo europejska lewica była wówczas zachwycona Polakami. "Polska jest cząstką serca Europy. W dniu, kiedy w Polsce przestałby bić puls ostatni, całą Europę ogarnęłoby zimno grobowe" – pisał najbardziej postępowy z francuskich pisarzy Wiktor Hugo w 1863 r., na wieść o wybuchu powstania styczniowego. W tym samym czasie Eleonora Marks, córka autora "Kapitału", zaczęła ostentacyjnie nosić duży, drewniany krzyż, tak okazując swą solidarność z walczącym o wolność narodem.
Żeby było zabawniej, zaledwie rok wcześniej wraz z ojcem posłała swego partnera, obiecującego biologa Edwarda Avelinga, ze specjalną misją do Karola Darwina. Miał on przekonać twórcę torii ewolucji, żeby usunął z następnych wydań "O powstawaniu gatunków" fragment dotyczący Boga. Tak, by przełomowe dzieło Darwina stało się naukowym dowodem na nieistnienie Stwórcy. Uwielbienie dla Polaków sprawiło, iż liderzy komunistycznej lewicy gotowi byli sięgać nawet po znienawidzone symbole religijne, byle wesprzeć najbardziej postępowy naród Europy. Gdy w 1875 r. Karol Marks odwiedził londyńską siedzibę Związku Ludu Polskiego w swym wystąpieniu tłumaczył gospodarzom, że są "jedynym narodem europejskim, który walczył i walczy nadal, jako kosmopolityczny żołnierz rewolucji". Po czym ideowy przywódca ruchu komunistycznego skrupulatnie wyliczył kolejne powody do miłości.
Polska przelewała swą krew w amerykańskiej wojnie o niepodległość; jej legiony walczyły pod sztandarem pierwszej republiki francuskiej; swoją rewolucją w 1830 r. udaremniła uzgodnioną wówczas między zaborcami inwazję na Francję; w 1846 roku, w Krakowie Polska, jako pierwsza w Europie, zatknęła sztandar rewolucji socjalnej; w 1848 roku bierze wybitny udział w walkach rewolucyjnych na Węgrzech, w Niemczech i we Włoszech – perorował Marks. Tak widzieli wówczas Polaków europejscy socjaliści i komuniści, nie dostrzegając prozaicznej prawdy.
Ziemie zamieszkałe przez Polaków znajdowały się na styku trzech wielkich mocarstw. Wspólnie dokonały one rozbiorów Rzeczpospolitej, pozbawiając spory naród nie tylko państwa, ale też czyniąc poddanymi drugiej kategorii. Przez ponad sto lat w krajach zaborczych Polaków dyskryminowano na niwie: politycznej, ekonomicznej i kulturowej. Gdy zaś wszczynali bunt, urządzano im krwawą pacyfikację. Ten fatalny stan rzeczy zmienić mogło jedynie odzyskanie własnego państwa. Co z kolei powodowało, że naturalnymi sojusznikami stawały się wszystkie ruchy polityczne, dążące do zburzenia europejskiego ładu. Ten był na wskroś konserwatywny, więc chcąc nie chcąc, przyjaciółmi polskiej niepodległości w krajach Zachodu byli lewicowi rewolucjoniści. Ci zaś szczerze wierzyli, że Polacy wysysają postępowe idee z mlekiem matki. Tak, jak wkrótce uwierzą, iż są urodzonymi reakcjonistami.
Inaczej być nie może, skoro nawet kandydat na prezydenta III RP, wywodzący się z łona największej z prozachodnich partii politycznych, zabiega o poparcie skrajnej prawicy. W Niemczech wyznaczona przez Angelę Merkel na jej następczynię Annegret Kramp-Karrenbauer utraciła w lutym szansę zostania kanclerzem, bo jedynie nie dopilnowała lokalnych struktur CDU w Turyngii. Te zaś pozwoliły sobie na polityczny flirt z AFD. We Francji żadna partia nie pozwoli sobie, by mieć cokolwiek wspólnego z Frontem Narodowym. W Polsce sztaby Andrzeja Dudy i Rafała Trzaskowskiego usilnie kombinują, jak pozyskać głosy wyborców Krzysztofa Bosaka. Wszystko dlatego, że 2,22 proc. Roberta Biedronia pokazuje, iż zdobywanie głosów przez odwoływanie się do idei wziętych z katalogu zachodniej lewicy nie ma sensu. Potencjalny zysk może oscylować w granicach błędu statystycznego, za to straty okazać całkiem spore. Po latach obyczajowego "zwrotu na lewo" Platforma Obywatelska nagle dostrzegła, że tam, gdzie szukała, nie ma po prostu elektoratu. Są takie tematy, jak LGBT, związki partnerskie, feminizm, aborcja etc., które podniecają media. Są błyskotliwi, lewicowi publicyści, jest kilku ciekawych polityków i tylko elektoratu brak.
Tu znów kłania się historia. Za sprawą znalezienia się w "zamrażarce", jaką była Europa Wschodnia zdominowana do 1989 r. przez Związek Radziecki, polskie społeczeństwo ominęły kluczowe rewolucje, które po II wojnie światowej diametralnie zmieniły kraje Zachodu. Polacy nie doświadczyli radykalnej przemiany obyczajowej lat 60., ani też napływu kolejnych fal emigrantów z dawnych kolonii (bo takich nie posiadali). Nie zaznali też przez pół wieku luksusów państwa opiekuńczego, zbudowanego wspólnie przez chadeków i socjalistów. Kiedy na zachodzie partie lewicowe na swe sztandary wzięły walkę o prawa mniejszości seksualnych oraz kobiet, w PRL marzeniem każdego rewolucjonisty było obalenie komuny. A gdy się udało, to w III RP ideowa lewica w zachodnim stylu trafiła na zupełny margines, wypchnięta tam przez postkomunistów z SLD. Ci wprawdzie z zachodnią lewicowością mieli niewiele wspólnego, lecz skutecznie zadbali, żeby przez trzy dekady po ich stronie sceny politycznej nie wyrósł żaden konkurent.
Aż w końcu III RP stała się na tyle bogata, by stać ją było na wcielanie w życie elementów państwa opiekuńczego. Tyle tylko, że lewicowe idee w sferze socjalnej w ostatniej chwili zaanektował dla siebie PiS. Dzięki czemu jest pierwszą partią w dziejach III RP zdolną sprawować rządy bez koalicjanta. Inna partia z lewicowym programem socjalnym przestała być potrzebna. Zaś potrzebę radykalnych zmian obyczajowych odczuwa jakieś 2,22 proc. wyborców.
W tym miejscu historii Polski znów pora na mały punk zwrotny. Gołym okiem widać, że druga tura wyborów prezydenckich będzie de facto plebiscytem między tymi, którym odpowiada, że rządzi PiS, oraz chcącymi te rządy zakończyć. Podział wśród wyborców biegnie niemal pół na pół. Zaś jedyną partią poza PiS i PO, której elektorat wiernie trwał przy swym kandydacie, okazała się Konfederacja. Wprawdzie jest ona zlepkiem skupiającym zarówno skrajnych liberałów gospodarczych, jak i narodowców, jednak jej zwolenników mocno łączy jedno - każda lewicowa idea w zachodnioeuropejskim stylu to śmiertelny wróg. Tu nie ma pola do kompromisu. To, jak próbuje obecnie wdzięczyć się do środowiska, które Platformy (delikatnie mówiąc) nie cierpi, Rafał Trzaskowski, sprawia komiczne wrażenie. Już lepiej zrobił to Donald Tusk, przypominając na Twitterze, iż Jarosław Kaczyński zawsze dbał, żeby na prawo od PiS nie wyrosło nic trwałego. Stąd awersja konfederatów do dużo bliższego im ideowo Andrzeja Dudy.
Jednak niezależnie, kto wygra wybory prezydenckie, oni na scenie politycznej pozostaną. Gdy więc główne obozy szukać będą nowych wyborców, to już nie po lewej stronie, ponieważ to Krzysztof Bosak zdobył 1,3 mln głosów. Poddanie się pokusie, by je przyciągnąć, musi na dłuższa metę oznaczać próby przejmowania najbardziej chwytliwych elementów programu politycznego. Zaś pokusa będzie ogromna, bo obecnie głównym celem istnienia PO jest odebranie władzy PiS-owi, a głównym celem istnienia Prawa i Sprawiedliwości jest utrzymanie władzy. Skoro więc rolę "języczka u wagi" zaczyna odgrywać Konfederacja, to najbliższa przyszłość Polski z lewicowością w zachodnim stylu nie będzie miała absolutnie nic wspólnego. Ciekawe, jak przełknie to Zachód?