"Po przegranych wyborach w latach 90. memu bratu grożono, by wyjechał z Warszawy, bo może mu się stać coś złego" - zeznał prezydent Lech Kaczyński, który jest świadkiem w procesie płk. Jana Lesiaka. Z kolei kierowcy Jarosława Kaczyńskiego jakiś mężczyzna powiedział, żeby "pilnował swego szefa". Tego samego dnia ktoś przebił wszystkie opony w aucie.

Prezydent mówił, że to właśnie jego bratem bardziej interesowały się służby specjalne niż nim samym. Zeznał za to, że gdy w 1991 r. pracował w kancelarii prezydenta Lecha Wałęsy, zgłosił się do niego kapitan kontrwywiadu UOP. Miał mu wtedy powiedzieć, że wszyscy naczelnicy wydziałów kontrwywiadu to byli funkcjonariusze SB.

Prezydent nie podał nazwiska swojego byłego studenta, bo zabronił mu tego sąd. Według Lecha Kaczyńskiego, oficer na kolejnych spotkaniach informował go o "ciekawych sprawach", m.in. o związkach SB z biznesem. "Gdy upadł rząd Jana Olszewskiego, oficer UOP chciał ode mnie informacji o jednym z ministrów; wtedy zakończyły się moje kontakty z tym oficerem" - powiedział przed sądem Kaczyński. Dodał, że zaczął wtedy mieć wątpliwości co do szefa MSW Andrzeja Milczanowskiego.

Po raz pierwszy w historii Polski urzędujący prezydent stanął dziś przed sądem. Zeznaje jako świadek w procesie płk. SB i UOP Jana Lesiaka, podejrzanego o rozpracowywanie prawicy na początku lat 90. Prokuratura ustaliła, że nielegalną akcją kierował płk Jan Lesiak. Choć były esbek nie przyznaje się do winy, dziś grożą mu za to trzy lata odsiadki.

Zeznania prezydenta są jawne. Tak zdecydował sąd. Do tej pory wszystkie rozprawy odbywały się za zamkniętymi drzwiami.