Dalszych 15 torysów wstrzymało się od głosu. Za referendum wbrew rekomendacji kierownictwa ich partii głosowało też 25 eurosceptyków z Partii Pracy.
Oznacza to, że blisko 1/3 posłów torysowskich (na ogólną liczbę 306) nie podporządkowało się dyscyplinie partyjnej i osobistej perswazji premiera Davida Camerona. Zasięg eurosceptycznej rebelii jest o wiele większy niż ten, z którym miał do czynienia konserwatywny premier John Major (1990-97).
Eurosceptycy chcieli, by rząd umożliwił wyborcom ustosunkowanie się w referendum do tego, czy są za utrzymaniem status quo w stosunkach W. Brytanii z UE, renegocjacją warunków członkostwa, czy też wystąpieniem.
Z wnioskiem w sprawie referendum wystąpił konserwatywny poseł David Nuttall. Wcześniej pod petycją w tej sprawie podpisało się ok. 100 tys. sygnatariuszy. Eurosceptycy sądzą, że ewentualne nowe zmiany traktatowe w związku z planowanym zacieśnieniem polityki fiskalnej w strefie euro (i reszcie UE) są okazją, by odebrać Brukseli niektóre prerogatywy i "oddać" je narodowemu parlamentowi.
Choć wynik głosowania był z góry wiadomy, a nawet w przypadku przegranej rządu nie zobowiązywałby go do rozpisania referendum, głosowanie uważane jest za porażkę Camerona, ponieważ w jego partii wyłoniła się silna, eurosceptyczna frakcja. W polityce wobec UE stanie się on bardziej zależny od proeuropejskich liberałów, co i tak już nie podoba się konserwatywnym dołom partyjnym.
Cameron usiłował wystudzić temperaturę debaty, zrzucając winę na poprzedni rząd laburzystowski, że nie rozpisał referendum w sprawie Traktatu Lizbońskiego mimo, że tak obiecał. Premier zapewniał, że jest zwolennikiem "głębokiej reformy UE" i opowiada się za odebraniem Brukseli części prerogatyw, ale nie powiedział których.
Uznał, że kryzys w eurostrefie nie jest sprzyjającym momentem, by się nad tym zastanawiać. "Gdy dom twego sąsiada jest w ogniu, twoim pierwszym odruchem powinno być ugaszenie płomieni, choćby po to, by twój własny dom się od nich nie zajął" - powiedział.
Cameronowi ripostował poseł Jacob Rees-Mogg. Stwierdził, że po tym, jak dom sąsiada strawi ogień, będzie musiał się gdzieś przeprowadzić, a wówczas można mu narzucić korzystne dla najemcy warunki najmu. Według niego, "rozpisanie referendum wzmocniłoby negocjacyjną pozycję Londynu wobec UE".
"Rząd nie poprze referendum, ponieważ zawiera pytanie o wystąpienie z UE, co nie jest zgodne z brytyjskim narodowym interesem i nie jest polityką rządu" - argumentował Cameron.
Wskazał, że 50 proc. handlu stanowi wymiana z eurostrefą i że sposobem na kształtowanie wspólnego rynku jest być w UE. W przeciwnym razie W. Brytania miałaby wobec Unii status taki, jak Norwegia, czy Szwajcaria. Norwegia jest w Europejskiej Przestrzeni Gospodarczej, zaś stosunki Szwajcarii z UE regulują umowy dwustronne.
Za kluczowe dla eurostrefy uznał Cameron pobudzenie wzrostu gospodarki. Przestrzegł w tym kontekście przed nadmiarem regulacji. Dokapitalizację banków i restrukturyzację długu uznał za ważne kwestie, ale bez związku z kluczową jego zdaniem sprawą konkurencyjności eurostrefy.
Zdaniem niechętnego UE tabloidu "Daily Mail", "Partia Konserwatywna utarła premierowi nosa".