Viktor Orban na szczycie w Brukseli osiągnął sukces: przywódcy unijni uznali, że to nie Włochy i Grecja, ale Węgry mają największy problem z nielegalnymi przybyszami.

Reklama

Coś, co w pierwszym momencie wydawało się krokiem niemal skandalicznym, ma swoje uzasadnienie. Według danych węgierskich, od stycznia do czerwca granicę serbsko-węgierską przekroczyło 62 tys. nielegalnych przybyszów. W większości to Albańczycy z Kosowa, którzy chcą docelowo dostać się do Niemiec lub Austrii. Ale są to także - w coraz większe liczbie - obywatele Pakistanu, Afganistanu, Czeczeńcy z rosyjskimi paszportami oraz uchodźcy z Północnej Afryki, Maghrebu, Syrii. To potężna liczba.

Oczywiście, większość z tych ludzi nie zostaje na Węgrzech tylko przemieszcza się dalej. Część z nich jednak zostaje. Ale jest też druga, równie ważna, strona medalu: Niemcy a zwłaszcza Austria masowo odsyłają nielegalnych przybyszów na Węgry. Tak więc Węgry jednocześnie mają do czynienia z dwiema falami: napływającymi z Serbii i z tymi odsyłanymi z Austrii i Niemiec.

Orban podczas szczytu unijnego przekonywał europejskich przywódców, że Węgry są teraz w naprawdę trudnej sytuacji.

Kilka dni temu falę krytyki wywołała inna decyzja Budapesztu: Węgry jednostronnie zawiesiły unijne reguły dotyczące azylu z regulacji dublińskiej. Przewiduje ona, że odpowiedzialność za wniosek azylowy spoczywa na pierwszym kraju Unii, którego granicę uchodźca przekroczył. To rozzłościło Austrię, która w tej sytuacji musiałaby przejąć tę odpowiedzialność. Ale - patrząc na to obiektywnie - Orban ma w dużej mierze rację. Austria, masowo odsyłając potencjalnych azylantów na Węgry, też łamie zasady.

- To nie my łamiemy postanowienia odnośnie bezpieczeństwa granic - mówił podczas swojej konferencji prasowej Viktor Orban. - Wiele z osób, które przekraczają naszą granicę, przeszło zanim dotarło do nas długą drogę, wcześniej było w Serbii, Macedonii, Bułgarii i Grecji. Wielu z uchodźców, o których mówi Grecja, dotarło także do nas, a ich celem są Niemcy. Nie oskarżam Niemiec i Austrii, że odsyłają tych ludzi z powrotem do nas, ale oczekuję, że pozwoli nam się zabezpieczyć własne granice: co jest naszym obowiązkiem i przywilejem. Węgry jak każdy kraj bronią swoich granic - mówił Orban.

Jego zdaniem, po pierwszej fali krytyki, z jaką węgierska koncepcja zabezpieczenia granicy z Serbią spotkała się w Brukseli, teraz przynajmniej przywódcy krajów unijnych zaczynają rozumieć węgierski punkt widzenia. Uznali, że Węgry także można uważać za kraj graniczny, choć same Węgry nie domagają się takiego statusu.

Reklama

Mało tego, uznali że to nie Grecja i Włochy mają największą liczbę uchodźców, ale właśnie Węgry. Ale Węgry do tej pory nie oczekują z tego powodu unijnej pomocy i same starają się rozwiązać problem. Ich punkt widzenia wspierało zresztą kilka innych krajów, wśród nich Polska.

Orban na konferencji mówił bardzo logicznie i rozsądnie, nie uciekał przed odpowiadaniem na trudne pytania.

- Teraz na szczycie dyskutowaliśmy o tym, co zrobić z 60 tys. uchodźców, jak porozdzielać ich między kraje członkowskie. Ale ta debata jest niewystarczająca i w sumie niczego nie wyjaśnia. Bo kto ma na przykład decydować o tym, kto z tych ludzi do jakiego kraju trafi? Według jakich kryteriów jedni będą odsyłani do Szwecji, a inni na przykład na Litwę? Poza tym teraz mówimy o 60 tys. Ale tych ludzi będzie z każdym miesiącem coraz więcej. Wprowadzenie kwot zostanie przez niektórych uznane za zaproszenie do Europy. Rozumiem dramat ludzi, uciekających przed wojną. Ale wśród nich są też zwykli emigranci zarobkowi i trzeba rozdzielić te dwie grupy ludzi. Europa potrzebuje naprawdę poważnej dyskusji o problemie imigrantów, bo to jedno z najważniejszych wyzwań następnych lat. Trzeba ustanowić zasady, które nie będą dotyczyły tylko tego, co się w tym momencie dzieje. To dziesiątki ważnych pytań i wprowadzenie systemu kwot to tylko prowizoryczne, krótkoterminowe rozwiązanie, które Węgry będą zresztą respektować - przekonywał Orban.

I trzeba przyznać, że pytania które postawił są jak najbardziej zasadne.