To była bardzo dobra noc dla Donalda Trumpa. Partia prezydenta wzmocniła się w Senacie. Pięcioro demokratycznych senatorów przegrało. W tym dwie kobiety: Claire McCaskill z Missouri i Heidi Heitkamp z Północnej Dakoty. Płciowy parytet zostanie jednak utrzymany dzięki zwycięstwie bardzo konserwatywnej Marshii Blackburn w Tennessee, która mocno identyfikuje się i z polityką Białego Domu, i z osobowością prezydenta. Dla niej kobiecość w polityce jest czymś zupełnie innym niż dla wspomnianych przegranych demokratek czy kilkunastu dopiero co wybranych progresywnych członkiń Izby Reprezentantów. Pamiętam, jak podczas konwencji republikanów w Minneapolis w 2008 r. zadałem jej pytanie, zaczynając od słów „pani kongresmenko” (z ang. congresswoman). Blackburn grzecznie, ale stanowczo odparła: „Dziękuję, ale wolę być nazywana kongresmenem” (congressman).
Republikanie mają z pewnością problem z białymi zamożnymi i wykształconymi przedmieściami, o czym pisaliśmy wczoraj. Bohater wczorajszego reportażu w DGP o anatomii swingu John Faso z 19. okręgu wyborczego do Izby Reprezentantów z Nowego Jorku, obejmującego dalekie północne suburbia największej amerykańskiej metropolii, przegrał z kretesem. Podobnie jak John Culberson i Pete Sessions z Teksasu. Dwaj ostatni jeszcze w poprzednim cyklu wyborczym byli tak pewni reelekcji, że nawet nie prowadzili kampanii. Po raz pierwszy od lat demokraci zdobyli też mandaty w Kansas i Oklahomie, stanach przodujących w rankingu najbardziej konserwatywnych.
Jak wytłumaczyć paradoks tego, że partia prezydenta urosła w siłę w Senacie i jednocześnie musi oddać władzę w Izbie Reprezentantów? To klęska anachronicznego systemu federalistycznego. Przypomnijmy: każdy z 50 stanów Ameryki ma po dwóch senatorów, niezależnie od liczby ludności. 200 tys. ludzi decyduje o tym, kto w tej izbie będzie reprezentować Alaskę, a dziewięć milionów – Kalifornię. U podstaw tego systemu, który stworzyli 230 lat temu ojcowie konstytucji, jest troska o niezależność stanów i de facto i de iure zrównanie w prawach wspomnianych Alaski i Kalifornii, a nie ich mieszkańców. A małych, konserwatywnych, rolniczych stanów, jak Montana, Idaho i obie Dakoty, jest więcej niż tych lewicujących, silnie zurbanizowanych. Stąd nadreprezentacja republikanów w Senacie. Izba Reprezentantów jest z kolei wybierana w 435 JOW-ach i są one podzielone o wiele bardziej proporcjonalnie (chociaż daleko im do pełnej równości).
Reklama
Wczoraj mogliśmy też zaobserwować rosnący rozdźwięk między tym co Amerykanie nazywają „policy”, czyli polityką rozumianą ideowo, a „politics”, czyli polityczną taktyką, strategią wyborczą i partyjną rozgrywką. Dwa stany, które do obu izb kongresu wysyłają republikanów, czyli Arkansas i Missouri (tu przegrała wspomniana już demokratka McCaskill), jednocześnie przegłosowały w referendach wzrost płacy minimalnej, czyli podstawowy postulat lewicy. Tymczasem na Florydzie, gdzie z całą pewnością, i to wbrew sondażom, Partia Demokratyczna poniosła sromotną porażkę, 64 proc. głosujących opowiedziało się za progresywnym postulatem przywrócenia ludziom prawomocnie skazanym czynnego prawa wyborczego.
Donald Trump może mieć powody do zadowolenia jeszcze z innej przyczyny. W wyborach umocnił swoją pozycję w Partii Republikańskiej. Twardy elektorat prawicy chce go jako lidera i zobowiązuje waszyngtoński establishment, by ten się prezydentowi podporządkował. Ledwie dwóch republikanów, którzy się jawnie sprzeciwiają polityce Białego Domu, zachowało swoje posady. To gubernatorzy Marylandu – Larry Hogan i Massachusetts – Charlie Baker. Ale tych przywódców bardzo lewicowych stanów partia ma za farbowane lisy i pogardliwie nazywa RINO, Republican in name only (republikanin tylko z nazwy).
Prezydent dostał natomiast żółtą kartkę za swoją politykę handlową i wojny celne, jakie prowadzi z Chinami i Unią Europejską. W Iowa, stanie najbardziej dotkniętym polityką nowych taryf, mocno przegrało dwóch bliskich Trumpowi kongresmenów, a urzędująca republikańska gubernator ledwie utrzymała się na stanowisku. W 8. okręgu ze stanu Waszyngton wygrała demokratka, odbijając prawicy zwalniane przez odchodzącego na emeryturę kongresmena Dave’a Reicherta miejsce. W tym obwodzie mieści się fabryka Boeinga i mieszka tam wielu pracowników koncernu. Cła na stal i inne metale zdążyły już uszkodzić lotniczego giganta. Demokrata wygrał też w pierwszym okręgu z Minnesoty, peryferyjnym i rolniczym. Hoduje się tam przede wszystkim soję i wieprzowinę, dwa produkty, które Chińczycy importują i które obłożyli ostatnio zaporowymi cłami.
W ostatnich dniach kampanii pojawiły się akcenty rasistowskie. Wspomniany kongresmen Faso próbował atakować swojego czarnoskórego przeciwnika Anthony’ego Delgado, przypominając wyborcom, że ten był kiedyś raperem. Liczył, że na białych spokojnych przedmieściach afroamerykańska muzyka ulicy może ludzi odstraszyć od demokraty. Stało się odwrotnie.
Minione wybory miały też i swoje kuriozalne oblicze. Donald i Melania Trump postanowili jako pierwsza para prezydencka, odkąd istnieją masowe media, zagłosować pocztą. Z pozoru to dziwne, bo możliwość sfotografowania się w lokalu wyborczym to najlepszy z możliwych darmowy marketing polityczny. Ale prezydencka para ma meldunek na Manhattanie, gdzie demokraci mogą liczyć na 90-procentowe poparcie, a Trump jest niepopularny. Trudno powiedzieć, czy Secret Service odradziła mu pojawienie się w Nowym Jorku, ale z pewnością wrażliwy na swoim punkcie The Donald wolał nie ryzykować tym, że może zostać wyśmiany i wzgardzony przez swoich sąsiadów.
W Newadzie natomiast, jedynym stanie w którym prostytucja jest legalna, wybory do lokalnej legislatywy wygrał właściciel domu publicznego i trzecioligowy telewizyjny celebryta Dennis Hof. Problem w tym, że kandydat… zmarł dwa tygodnie temu. Zresztą po upojnym alkoholowo-narkotykowym przyjęciu z okazji swoich 72. urodzin. Prawo kilku stanów nie zezwala na wykreślenie z listy wyborczej nazwiska zmarłego. Wybór uznaje się za ważny i nieboszczyk został radnym. Teraz dopiero nowy gubernator stanu zarządzi wybory uzupełniające.

opinia

Czy demokrata w komisji obrony wpłynie na Fort Trump?

Czy wybory do Kongresu wpłyną na flagowy projekt Andrzeja Dudy, czyli budowę nad Wisłą Fortu Trump? Jeśli tak, to nieznacznie. Nowym szefem komisji obrony narodowej Izby Reprezentantów zostanie Adam Smith ze Stanu Waszyngton, umiarkowany demokrata zasiadający w Kongresie od 22 lat. W sprawach takich jak Patriot Act czy pozwolenie na użycie przez George’a W. Busha wszystkich „niezbędnych środków do walki z terrorystami”, czyli w praktyce inwazję na Irak, głosował zawsze z republikanami.
Ale problem z Fortem Trump jest gdzie indziej. Demokraci, kiedy są u władzy, odchodzą od doktryny zbrojenia się za wszelką cenę i zwracają w stronę dyplomacji i multilateralizmu w stosunkach międzynarodowych. Na pewno też nie są oni nadmiernie skłonni do finansowania niepotrzebnej ich zdaniem infrastruktury. W ogniu kampanii 2008 r. podczas konwencji, która oficjalnie nominowała Baracka Obamę na kandydata na prezydenta, zapytałem głównego speca lewicy od obronności, senatora Jacka Reeda z Rhode Island, czy w razie zwycięstwa Obamy rząd zrezygnuje z tarczy antyrakietowej. Było ledwie kilka tygodni po wizycie Condoleezzy Rice, ówczesnej szefowej dyplomacji w Warszawie, która przyjechała podpisać zobowiązanie do budowy tego programu. Reed odpowiedział, z pozoru wymijająco, że przyjaźń polsko-amerykańska „nie jest zakładnikiem żadnej technologii”. Dekodując ezopowy język dyplomacji USA, była to oczywista deklaracja, że demokratyczna administracja z tarczy się wycofa. Dlatego teraz warto dokładnie wsłuchiwać się w wypowiedzi kongresmenów.
Jest coś jeszcze – o czym w Polsce w oparach narcystycznej wiary we własną wyjątkowość się zapomina. Dla Amerykanów jesteśmy jednym z krajów peryferii. Nawet rząd Donalda Trumpa krytykował Warszawę za dłubanie przy sądownictwie. Domniemana niestabilność ustrojowa u nas to dla nich raczej norma niż kryzys. Ponadto wbrew szumnym deklaracjom obecnej władzy nie jesteśmy żadnym istotnym graczem ani w polityce atlantyckiej, ani w regionie. Minister Jacek Czaputowicz i minister Krzysztof Szczerski, ilekroć mówią o Trójmorzu, powołują się na autorytet Ameryki. Problem jednak w tym, że w Foggy Bottom i w Pentagonie mało kto o tym słyszał poza ekipą przygotowującą z rana prasówkę i wycinającą dla przełożonych traktowaną jako science fiction polską publicystykę.
Myślący inaczej zaraz znajdą cytat z Donalda Trumpa, że chwalił on Polskę jako ważnego partnera w regionie. To jednak tylko język amerykańskiej dyplomacji. Prezydent chwali też Kim Dzong Una. Czechom blisko do Berlina, Orbánowi do Moskwy. Polsce – tak jak w 1939 r. – zostaje Rumunia.