"Przepraszam, więcej nic nie potrafię dziś powiedzieć, prócz tego, że cały czas jestem z nimi myślami i modlitwą" - mówi nam Zbigniew Nowak. Cudem uratowany w lutym górnik na wieść o tragedii swoich kolegów kompletnie się załamał.
Jego żona Marlena nie ma wątpliwości, że jej mąż był w lepszej sytuacji, niż 23 górników, którzy dziś zostali uwięzieni ponad 1000 metrów pod ziemią. "Gdy mąż znalazł się pod ziemią, był zawał. Teraz - wybuch metanu. To ogromna różnica. Eksplozja metanu wygląda tak, jakby wybuchła bomba" - tłumaczy Marlena Nowak.
W lutym dziesiątki ton zawalonych skał i węgla zagrodziły Nowakowi wyjście z kopalni. Ratownicy ani na chwilę nie przerwali akcji ratowniczej, ale szanse na wydobycie go żywego malały z godziny na godzinę. Stał się cud. Mężczyzna przeżył.
Pod ziemią mógł rozmawiać tylko z Bogiem. "Byłem wściekły i pytałem Go, dlaczego ja? Przecież mam rodzinę, córeczkę. Ona mnie potrzebuje! - krzyczałem" - opowiadał wtedy "Faktowi" o wstrząsających stu godzinach grozy w całkowitych ciemnościach.
Wtedy tam na dole, dokładnie w środę 22 lutego, gdy tąpnęło, skulił się i schował jak żółw do skorupy. Gdy się ocknął, zobaczył nad sobą niszę wysoką na 1,5 metra i szeroką na 6. Wtedy paliła się jeszcze jego lampka na górniczym hełmie:
"Zostałem sam ze swoimi myślami, strachem i... szczurem. On się nie bał, ciemność była mu zwyczajna. Podchodził do mnie i patrzyliśmy sobie w oczy. Ale nie zabawił długo. Po kilku godzinach znalazł jakąś szczelinę i uciekł do życia, a ja dalej tkwiłem w otchłani. Został mi tylko Bóg, zacząłem z nim rozmawiać.
Gdy moja lampka zgasła, już nie miałem do niego żalu. Pomyślałem wtedy, że jeśli mnie stworzył, to nie pozwoli mi tak szybko odejść. Wiedziałem, że chłopaki po mnie idą i wiedziałem, że na pewno nie zabraknie mi powietrza, bo obok był rurociąg, który tłoczył tlen. Zrozumiałem, że tak naprawdę mam niebywałe szczęście - mówił z niedowierzaniem kręcąc głową. Po jakichś dwóch dniach i nocach, gdy zgasła jego górnicza lampa, zupełnie stracił rachubę czasu. Gdy nastała ciemność, nie mógł kontrolować zegarka.
Żeby coś robić, śpiewał ulubione piosenki Laury o krokodylach, aż wreszcie usłyszał głosy wybawców. Po 111 godzinach mozolnej akcji ratownicy dotarli do niszy. Przez maleńką dziurę, którą się dokopali zobaczył światło, a potem gdy ratownik uścisnął mu rękę wiedział, że Bóg się nad nim ulitował. Wiedział już że będzie żył, że wróci do domu, do ukochanej rodziny...".